22 listopada 2010

Dziennik z podróży do Chin. Część 2

"Eurostudent", nr 190

W marcu wysłałem do przedstawicielstwa Chińskiej Rady Stypendialnej w Brukseli podanie o językowe stypendium rządu chińskiego w Pekinie – www.csc.edu.cn. W lipcu przyszła informacja o przyjęciu.

Na początku wszystko było interesujące. Kolej transsyberyjska, nowa kultura. Później zaczął dokuczać mi smog i problemy w porozumieniu się z Chińczykami w języku angielskim. Na koniec groziło mi zatrzymanie na granicy.


24 sierpnia 2010

Wsiadłem do pociągu relacji Moskwa-Pekin. W przedziale leżał krępy chłopak.

– Cześć, jestem Altan. Pijesz?

Altan pochodzi z Kałmucji, ale ma też mongolskie obywatelstwo. Handluje pamiątkami sprowadzanymi z Mongolii. Ma 24 lata. Interesuje go boks.


30 sierpnia 2010

Dotarłem do Pekinu i na Pekiński Uniwersytet Językowy – Beijing Yuyan Daxue. Podróż metrem jest prosta. Bilet kosztuje 2 juany (1 juan – 0,43 zł), jest na nim mapa połączeń. Stacje opisane są w alfabecie łacińskim, a w wagonach są podświetlane tabliczki z przebiegiem trasy.

Kampus jest ogromny. Dostałem tymczasowy pokój, za który muszę płacić do 1 października. W pokoju jestem z Białorusinem Witalisem. Ma 21 lat, jest szczupły, wysoki, ma ciemne włosy. Jest pasjonatem chińskiej kultury. Przez trzy lata studiował sinologię w Mińsku.

Pekiński Uniwersytet Językowy

fot. BK


4 września 2010

Zarejestrowałem się na uczelni. Dostałem chińską kartę do telefonu komórkowego. Moje miesięczne stypendium wyniesie 1700 juanów. Jednorazowo dostałem też 1500. Nadali mi chińskie imię Baertuo.


6 września 2010

System zapisu chińskich znaków kształtował się przez ponad 3 tysiące lat. Są piktogramami – obrazkami, hieroglifami – oznaczającymi pojęcia. Podstawową jednostką jest sylaba. Jednej sylabie odpowiada jeden znak. Wyrazy składają się z jednej lub kilku sylab. Niemal każdy znak można podzielić na mniejsze elementy znaczeniowe. Liczbę znaków szacuję się na 50 tys. Wykształcony Chińczyk posługuje się 6-10 tys. Do lektury gazety potrzeba 2-3 tys., a do zrozumienia samej jej treści 1200-1500.

Język chiński jest językiem tonalnym. Sposób wypowiedzenia danego wyrazu decyduje o jego znaczeniu. Nie ma odmiany. Treść wynika z kontekstu i szyku.

Istnieje kilka dialektów, jednak znaki są dla nich wspólne. Najpopularniejszy dialekt to mandaryński – język urzędowy w Chnach – inaczej putonghua. W latach 50. władze uprościły znaki tego dialektu i stworzyły jego transkrypcję pinyin – fonetyczny zapis w alfabecie łacińskim. Standardowo wyrazy wielosylabowe zapisuje się w tej transkrypcji łącznie. – Pinyin tylko pomaga z nauce chińskiego – powiedziała pani Li, mój wykładowca. – Wszystkie chińskie książki i gazety pisane są znakami.

Poszczególnych znaków nie oddziela się odstępami. W druku mają podobną interpunkcję, z wyjątkiem kropki (mały okrąg) i wielokropka (sześciokropek). Liczby często podawane są po arabsku. Stosują tradycyjny przecinek, żeby oddzielić różne części zdania i odwrócony, kiedy wymieniają rzeczy, które mają ze sobą coś wspólnego.

Klawiatury w komputerach mają łaciński alfabet, a tylko niektóre przyciski są opisane chińskimi znakami. Kiedy Chińczycy piszą na komputerze, używają pinyin, a program proponuje odpowiednie znaki.

16 listopada 2010

Dziennik z podróży do Chin. Część 1

"Suplement", nr 4/2010

W marcu wysłałem do przedstawicielstwa Chińskiej Rady Stypendialnej w Brukseli podanie o językowe stypendium rządu chińskiego w Pekinie – www.csc.edu.cn. W lipcu przyszła informacja o przyjęciu.

Na początku wszystko było interesujące. Kolej transsyberyjska, nowa kultura. Później zaczął dokuczać mi smog i problemy w porozumieniu się z Chińczykami w języku angielskim. Na koniec groziło mi zatrzymanie na granicy.


23 sierpnia 2010

Pociąg relacji Praga-Moskwa odjechał z Katowic.


24 sierpnia 2010

Moskwa. Mauzoleum Lenina – pierwsze wrażenie: jest z plastiku. Dalej Muzeum Bułhakowa – zrobiłem obiecaną fotografię kota Behemota.


25 sierpnia 2010

Altan (mój towarzysz podróży z pociągu) zaprosił mnie do siebie do Kałmucji. Powiedział, że sfinansuje podróż i pobyt. Będziemy łowić ryby i polować.


28 sierpnia 2010

Rano minęliśmy Bajkał. Wieczorem przekroczyliśmy mongolską granicę. Altan kupił pierogi i soloną herbatę z mlekiem. Mówi, że Mongołowie ciężko pracują i tracą sól, kiedy się pocą.


Kolej transsyberyjska. Granica rosyjsko-mongolska

fot. BK


29 sierpnia 2010

Altan wysiadł w Ułan Bator. Mam teraz w przedziale Anglika, Francuza i Belgijkę.

Kierujemy się na południe. Temperatura rośnie i dochodzi do 30 stopni. Po horyzont rozciągają się stepy, a na nich owce, wielbłądy i małe drewniane wioski.

Minęliśmy pustynię Gobi.

Dotarliśmy do chińskiej granicy. Mongolscy mundurowi salutowali nam na pożegnanie, a w Chinach powitała nas muzyka klasyczna z głośników. Robotnicy zmieniali zestawy kołowe w pociągu, ponieważ w Mongolii i Chinach jest różny rozstaw torów.

Poznałem Ellen i Gene'a. Pochodzą z małego miasteczka niedaleko Seattle. Gene, starszy mężczyzna z siwą brodą, prowadzi tam sklep ze zdrową żywnością. Ellen, młoda malarka – miała wystawy w Ameryce i Berlinie, jest jego klientką. Gene powiedział jej, że chciałby wybrać się w podróż koleją transsyberyjską, ale nie ma z kim. Ellen zaproponowała, że z nim pojedzie.

Znalazłem na niebie Wielki Wóz.


30 sierpnia 2010

W pokoju jestem z Białorusinem Witalisem. Ma 21 lat, jest szczupły, wysoki, ma ciemne włosy. Jest pasjonatem chińskiej kultury. Przez trzy lata studiował sinologię w Mińsku.

Spotkanie z Henryką Krzywonos

"Suplement", nr 4/2010

– Jestem pewna, że wasze matki, ojcowie, babcie i dziadkowie uczestniczyli w tych strajkach – mówiła 19 października 2010 na Wydziale Nauk Społecznych Uniwersytetu Śląskiego Henryka Krzywonos-Strycharska, sygnatariuszaka Porozumień Sierpniowych. – Zrobiliśmy to wszyscy.

Agnieszka Wiśniewska "Duża Solidarność, mała Solidarność. Biografia Henryki Krzywonos"

fot. Wydawnictwo Krytyki Politycznej

Spotkanie na WNS UŚ było promocją książki Agnieszki Wiśniewskiej „Duża Solidarność, mała Solidarność. Biografia Henryki Krzywonos”. Krzywonos towarzyszyli Łukasz Moll z Krytyki Politycznej, Małgorzata Tkacz-Janik z partii Zieloni 2004 i Agnieszka Wiśniewska.

„Najpierw zatrzymała tramwaj – reklamuje książkę Wydawnictwo Krytyki Politycznej – a kilka dni później Lecha Wałęsę z tłumem stoczniowców kończących >>swój<< zwycięski strajk – wszystko to w odruchu solidarności z tymi, którzy latem 1980 roku rzucili wyzwanie całemu systemowi. Henryka Krzywonos, nikomu nieznana motornicza z gdańskiego Wojewódzkiego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego, tymi gestami sprzeciwu – pod gdańską operą i pod stoczniową bramą – sprawiła, że sierpniowy protest mógł przerodzić się w ruch na rzecz społecznej zmiany”.

– Pomyślałam, że to ważne, aby napisać biografię – mówiła Agnieszka Wiśniewska – bo w 30. rocznicę podpisania Porozumień Sierpniowych zabraknie rozmowy o robotnikach. Nie myliłam się. Przejrzałam zdjęcia, YouTube, archiwa. Zastanawiałam się, dlaczego ci ludzie strajkują. Poza tym, brakuje biografii kobiet "Solidarności". Wszędzie są sami mężczyźni. Książka ma luźną formę, bo napisałam ją tak, jak opowiadałam o Henryce znajomym.

– W roku 1980 ludzie chcieli opieki od państwa – dodała Wiśniewska. – Po 1989 zostało to zaprzepaszczone. Opiekę socjalną zastąpiono wolnym rynkiem. Jeżeli nie stać cię na przedszkole, na mieszkanie, na studia, jesteś głupi.

– Która "Solidarność" jest prawdziwa? Kogo mam słuchać? – pytał Krzywonos jeden ze studentów.

– Nie mogę powiedzieć o dzisiejszej "Solidarności", bo ona nie broni praw pracowniczych. Nowy przewodniczący zmieni związek. "Solidarność" będzie związkiem, a nie partią.

Krzywonos mówiła, że nie poszła do IPN zobaczyć swojej teczki. – Bałam się dowiedzieć, co tam jest. Pochodzę z patologicznej rodziny. Może moja mama potrzebowała na butelkę i coś powiedziała.

Zachęcała do udziału w wyborach i głosowania na kobiety, „ponieważ są dobre w organizacji”. Dodała, że nie zamierza startować w wyborach. Wiele osób prosi ją o poparcie, ale udziela go tylko sensownym ludziom. – Popieram ciebie, Małgosiu – powiedziała do Małgorzaty Tkacz-Janik, która startuje w wyborach do sejmiku województwa śląskiego z Gliwic.

30 sierpnia w czasie przemówienia na zjeździe "Solidarności" z okazji 30. rocznicy podpisania Porozumień Sierpniowych Krzywonos skrytykowała Jarosława Kaczyńskiego: – Pan niszczy godność Lecha [Kaczyńskiego].

– Jestem wolna, więc mówię prawdę, bo nikogo się nie boję – mówiła Krzywonos podczas spotkania na WNS UŚ.

Głos zabrał jeden z wykładowców: – Od kilku lat pytam studentów, czy słyszeli coś o Henryce Krzywonos. Do tego roku akademickiego tylko jedna osoba odpowiedziała, że tak. Dzisiaj, po pani wystąpieniu na zjeździe "Solidarności", słyszała o pani większość.

– Mnie szkoda pana Kaczyńskiego – mówiła Krzywonos – bo on przeszedł straszną traumę, a nie ma przyjaciela, który by wziął go za rękę i zaprowadził do psychologa, do psychiatry czy gdziekolwiek, bo przyjaciel tak powinien zrobić.

Jeden ze studentów zastanawiał się, czy wystąpienie Krzywonos podczas zjazdu "Solidarności" było promocją książki.

– Pomysł na książkę powstał w styczniu, więc nie pisałam jej w nocy, kiedy o Henryce Krzywonos było już głośno – powiedziała Wiśniewska.

– Książka Agnieszki bardzo mi się podoba – mówiła Krzywonos. – Tylko to czerwone „K” na okładce wchodzi mi do nosa.

BK

4 października 2010

Poświatowska. Reportaż dla przyjaciela

"Śląsk", nr 9 (179), fragmenty

[dla Marty]

„Poznałam takiego początkującego literata – przyprowadzili mi go do domu – ślepy od urodzenia prawie – domyśla się Pan, że to zrobiło na mnie wrażenie” – pisała Halina Poświatowska do aktora Jana Niwińskiego w 1957 roku.


W Yonkers w USA, 1958

fot. archiwum rodzinne

„Napisałam książkę, już dawno, trzy lata tamu, ale wyjdzie dopiero w tym roku. To nie te wiersze od Czytelnika. Tamta nazywa się Opowieść dla przyjaciela i jest tyle o mnie, co i o Tobie” – pisała do niewidomego literata w 1966 roku. Urodził się w Częstochowie, był jej rówieśnikiem i studiował polonistykę. Korespondencja między poetką a przyjacielem trwała do 1966 roku i była bardzo obfita – ponad sto listów. Autobiograficzna Opowieść została wydana rok później. – Aby opublikować Opowieść, trzeba było uzyskać od Komitetu Centralnego Partii „zgodę na wydanie puli papieru” – mówi Zbigniew Myga, brat poetki.

Rytm bijącego serca

„Portret Haliny Poświatowskiej? – wspomina w książce Marioli Pryzwan Zbigniew Myga. – 167 centymetrów wzrostu, zgrabna, ładna, fryzura różna: przed wyjazdem do Stanów długa, potem na ogół krótka, pod koniec życia taka za uszy. Nie była blondynką, nieprawda, miała kasztanowe włosy. Oczy zaś szare, ale mówiła, że zielone”. – Myślałem, że każda starsza siostra pisze wiersze – dodaje.

Urodziła się w 1935 roku w Częstochowie. Była najstarszym z trójki dzieci Stanisławy i Feliksa Mygów. Matka zajmowała się domem, kończy w tym roku 96 lat, a ojciec z zawodu był ślusarzem, zmarł w 1977 roku. W okresie walk o wyzwolenie Częstochowy dziewczynka spędziła z rodzicami trzy dni w piwnicy domu przy przy Alei Najświętszej Marii Panny. W konsekwencji rozchorowała się na anginę, która następnie spowodowała zapalenie stawów i powstanie wady serca. Z tej przyczyny niemal przez całe życie poetka często przebywała w szpitalach i sanatoriach.

W 1953 poznała Adolfa Poświatowskiego, również chorego na serce, studenta Szkoły Filmowej w Łodzi, zainteresowanego malarstwem i fotografią. Pobrali się rok później, jednak małżeństwo trwało niespełna dwa lata – mąż zmarł w Krakowie na atak serca.

Debiut

Profesor Akademii Medycznej w Krakowie, Julian Aleksandrowicz, poznał poetkę z Wisławą Szymborską i Stanisławem Grochowiakiem. – Profesor wiedział, że Halina pisze wiersze – mówi Zbigniew Myga. – Chciał zorganizować jej terapię zajęciową, aby nie nadwyrężała serca. Szymborska miała o jej wierszach rewelacyjne opinie. Halina podbudowana opinią krakowskich poetów zaczęła nad sobą pracować. – Po latach, kiedy Halina zamieszkała w Krakowie, poetki zostały sąsiadkami, mieszkały w kamienicy przy ul. Krupniczej. Poświatowska debiutowała w 1956 roku w Gazecie Częstochowskiej. W 1957 roku przyszła noblistka podarowała poetce wydanie swoich wierszy Wołanie do Yeti. Znajduje się tam dedykacja: „Halinie Poświatowskiej z przyjaźnią i życzeniami, aby jak najprędzej wydała własny tomik”. W rok później Halina wydała swój pierwszy tomik wierszy – Hymn bałwochwalczy.

„Jej warsztatem pracy było rozgrzebane łóżko – wspomina Zbigniew Myga. – Pisała, siedząc obłożona poduszkami. Długopis w ręce, jakaś książka, słownik. Woziła ze sobą całą bibliotekę. Tu pisała swoją pracę doktorską. Pisała też wiersze. Ten proces twórczy wyglądał niepozornie. W pewnym momencie smarowała coś na kartce i mówiła: – Mamci, napisałam wierszyk. – Mama siadała do maszyny. Wystukiwała wiersz, rano wysyłała i za tydzień był już w Życiu Literackim”.

20 czerwca 2010

Cztery historie z Nikiszowca

„Suplement”, nr 3/2009

Stowarzyszenie Twórców Niezależnych AFA przy współpracy z Uniwersytetem Śląskim zrealizowało projekt „Ja-Przestrzeń. Próba oswojenia”. Organizatorzy opowiedzieli o katowickim osiedlu za pomocą spektaklu, fotografii, wystawy, video-artu i instalacji. Premiera miała miejsce 28 marca 2009 roku w Szybie Wilson. Fotografie można było oglądać do 16 kwietnia oraz podczas Festiwalu Nauki UŚ wraz z video-artem. O projekcie opowiadają jego twórcy.

fot. Karolina Sobel

Skąd pomysł na projekt?

Marek Nowara: Inspiracją byt Nikiszowiec, symbol śląskiej kultury, jego architektura i mieszkańcy. Autorki projektu, Natalia Pasierbek i Mariola Sołtysik, chciały ukazać to miejsce poprzez biografię mieszkańców. Skonfrontowaliśmy dwa obrazy dzielnicy: ten, który zniknął i współczesny. Projekt był gotowy we wrześniu. Intensywne prace trwały trzy miesiące.

Co jest wyjątkowego w Nikiszowcu?

Mariola Sołtysik: Przez ostatni rok dzięki przeprowadzonym wywiadom mogłam poznać losy mieszkańców. Nikiszowiec zachwycił mnie historią i klimatem, ale przede wszystkim życiem społecznym.

Instalacja dotyczyła siły kobiety. Poprzez rzeźbę pragnęliście skłonić do refleksji nad fundamentem śląskiej kultury. Co nim jest?

Marek Nowara: Rola kobiety jest ważna. Jednak nie można zapominać o pracy, rodzinie, religii, a także o postępie, nowoczesności, dynamizmie.

Określiliście przedsięwzięcie jako „kulturalno-naukowe”. Co to oznacza?

Mariola Sołtysik: Wywiady do video-artu zostały przeprowadzone zgodnie z metodologią badań pedagogicznych za pomocą wywiadu narracyjnego, co pozwoliło nam na poznanie przeszłości bohaterek, ściśle powiązanych nie tylko z dziejami dzielnicy, ale też z dziejami naszego narodu.

Jak wygląda proces tworzenia video-artu?


Marek Kapa: Robię przypadkowe zdjęcia albo nagrywam film. Później obrabiam to w domu i synchronizuję z muzyką.

O czym opowiadali bohaterowie spektaklu „Cztery historie z Nikiszowca”?


Natalia Pasierbek: Aktorzy-amatorzy, mieszkańcy Nikiszowca, opowiedzieli historie ze swojego życia. Pani Ewelina mówiła o dziecięcych zabawach w ogrodzie, o bliskości, która kontrastuje z dzisiejszą wielkomiejską anonimowością i o tym, że z nadejściem „wielkiej płyty” Giszowiec i Nikiszowiec utraciły część magii. Pani Barbara opowiedziała historię pierwszego na Nikiszowcu projektora filmowego i o pierwszej wizycie w miejscowym kinie Słońce. Pan Rudolf mówił o poszukiwaniach przyszłej żony na Giszowcu i ciężkiej pracy pod ziemią. Pan Zdzisław opowiedział o kontraście między światem dziecka i górnika.

Studiujesz pedagogikę. Jesteś autorką scenografii do dwóch spektakli. Skąd zainteresowanie teatrem?


Natalia Pasierbek: Pedagogika to spotkanie z człowiekiem. Takim spotkaniem jest teatr. Praca nad spektaklem wymaga wyjścia poza siebie i pozbycia się uprzedzeń.

Skąd zainteresowanie Karoliny i Radka fotografią?

Karolina Sobel: Studiuję turystykę i język niemiecki, ale fotografia angażuje coraz więcej ludzi. Zainteresowanie pojawiło się u mnie przed wybraniem studiów. Świadome zdjęcia robię od 4 lat. Obecnie zgłębiam wiedzę samodzielnie i w studium fotograficznym. Poznałam urok fotografii tradycyjnej i założyłam w domu ciemnię.

Wywiad z muzykiem Generała Stilwella

Powrót legendy

„Suplement”, nr 5/2007

Rozmowa z Markiem „Dżałówą” Jałowieckim, liderem zespołu Delons, a w latach 1986-1993 grupy Generał Stilwell, jednego z pierwszych gitarowych zespołów w Polsce, reaktywowanego specjalnie na występ podczas Off Festivalu 2007.


Koncert Generała Stilwella podczas Off Festivalu

fot. BK

Skąd pomysł na reaktywację?

To był pomysł Artura Rojka. My byśmy na to nie wpadli. Od czerwca graliśmy po dwie próby tygodniowo. Mieliśmy być wydarzeniem, a okazało się, że mamy grać o 15.00. Powiedziałem Rojkowi, że nie gramy o tej godzinie. Ostatecznie zagraliśmy o 16.30. Nie ukrywam, że chciałbym zagrać ponad godzinny koncert w nocy. Dopiero po godzinie się rozkręcam. Teraz ledwo zdążyliśmy zagrać „Adriana Nemeca”, a bardzo chciałem zagrać tą piosenkę.

Zastanawiałem się, czy będziecie w stanie wykrzesać z siebie trochę młodzieńczej energii sprzed lat.
Te piosenki są dla mnie bardzo mysłowickie. Dobrałem je pod kątem tekstów. Kiedyś wiele moich tekstów było grafomańskich. Chciałem, żeby były aktualne. Nie wiedziałem, jak to wypadnie, kiedy będę jako czterdziestolatek śpiewał to, co napisałem jako osiemnastolatek, lecz wytworzyła się wspaniała atmosfera.

Jak oceniasz koncert?

Mam go nagrany na dyktafonie i kiedy go słucham, chce mi się płakać. Nie spodziewałem się, że przyjdzie tyle znajomych twarzy. Koncert spotkał się z niesamowitym entuzjazmem. Bardzo dobrze się bawiłem. Ludzie podchodzą do mnie i mówią, że było fantastycznie, a bałem się, że przyjdzie loża szyderców i będzie krytykować.

Cieszę się, że mogłem przy tej okazji pobyć wśród fajnych ludzi, którzy nie mają na co dzień do czynienia z muzyką i pogadać na różne fajne tematy. Janek, nasz basista, nie grał od 15 lat, a kiedy do niego zadzwoniłem, to na próbę przyszedł co do minuty. On cieszył się, że może grać. Cieszył się nawet z tego, że dostał identyfikator.

Czy ten koncert to tylko jednorazowe przedsięwzięcie?

Jesienią nagramy te piosenki w studiu, żebyś mógł je sobie zabrać do samochodu. Nie chodzi o nic poważnego. Chcemy po prostu nadać temu stereofoniczne brzmienie. Nagrywanie w studiu uzależniliśmy od przyjęcia na koncercie, a było ono bardzo dobre. Póki co, chcę teraz trochę odpocząć i uporządkować sprawy osobiste, bo od stycznia byłem muzycznie bardzo zapracowany.

BK

Wywiad z przewodniczącym Ruchu Autonomii Śląska

„Suplement”, nr 4/2007

- Dostrzegam na Śląsku potencjał i zmiany na lepsze, ale nasze atuty zawdzięczamy starszym pokoleniom – mówi dr Jerzy Gorzelik, historyk i pracownik Uniwersytetu Śląskiego oraz przewodniczący Ruchu Autonomii Śląska. – Nie zawsze będziemy mogli spijać śmietankę po tym, co osiągnięto 100 lat temu.


fot. BP Tomasz Żak

Czy pana wkurza Śląsk?

W mniejszym stopniu niż fascynuje, ale zdarza się, że tak.

Kazimierz Kutz określa Śląsk jako „perlę w koronie” i „sól ziemi czarnej”. Często podkreśla, że jest on dzisiaj rozkradany i traktowany po macoszemu. Czy tak jest?

Kazimierz Kutz należy do pokolenia, które było świadkiem dewastacji Górnego Śląska. Region został sprowadzony do rezerwuaru taniej siły roboczej. Hurtowo eksploatowano surowce naturalne, doprowadzając tę ziemię do ekologicznej katastrofy. Dzisiaj nie można z Górnego Śląska czerpać takimi garściami jak przez ostatnie pół wieku. Jednak wciąż jest to ziemia, która często nie może mówić własnym głosem. Ale przyczyny są inne niż przed rokiem 1989 – wtedy był to odgórny zakaz, a dzisiaj strach, który pozostał po tamtych czasach i zwykły marazm.

Czy rozkradanie i traktowanie po macoszemu Śląska nie jest przypadkiem mylone z mniejszym zapotrzebowaniem na hutnictwo i górnictwo, na których opierało się bogactwo tego regionu w przeszłości?


To jest jedna z przyczyn kryzysu, ale problem tkwi w tym, że region zastygł w anachronicznej formie gospodarczej. Wynika to z centralnego planowania w czasach PRL. Weszliśmy w nową rzeczywistość po roku 1989 z bagażem zapóźnień ostatnich kilkudziesięciu lat. W Zagłębiu Ruhry przemiany rozpoczęły się pod koniec lat 50. U nas transformacja ma charakter gwałtowny, ale region znosi ją godnie i powoli wychodzi na prostą.

Dostrzegam potencjał i zmiany na lepsze, ale trudno nie zauważyć, że odcinamy kupony od dynamicznego rozwoju w XIX i I poł. XX w. Nasze atuty zawdzięczamy starszym pokoleniom. Musimy wypracować podstawę rozwoju na kolejne dziesięciolecia. Nie zawsze będziemy mogli spijać śmietankę po tym, co osiągnięto 100 lat temu.

Czy zaangażowanie władzy centralnej w rozwój Śląska jest mniejsze niż w rozwój innych regionów, czy może zaangażowanie jest nieproporcjonalne do wartości Śląska?

Władze centralne są daleko od problemów i zawłaszczają zbyt dużo uprawnień. Nie czują się zobowiązane do wykorzystywania środków, jakie spływają z regionów zgodnie z oczekiwaniami ich mieszkańców. Arogancja w przypadku Górnego Śląska jest szczególnie dotkliwa. Centralne planowanie odbierało możliwości pełnego rozwoju każdemu regionowi Polski, ale nam pozostały – wspomniane już – większe problemy związane z rabunkową eksploatacją.

Czy istnieją już jakieś konkrety odnośnie projektu aglomeracji śląskiej – konurbacji śląsko-dąbrowskiej – które mógłby pan pochwalić lub skrytykować? Felietonista Michał Smolorz napisał, że „z dotychczasowej debaty wylania się coś na kształt wspólnoty wodociągowo-kanalizacyjnej”.

Idea współpracy samorządów jest słuszna. Pan Michał Smolorz ma jednak rację, studząc zapał, gdyż niektórzy prezentują integrację jako uniwersalne remedium. Tymczasem ewentualny związek metropolitalny może jedynie pomóc w rozwiązywaniu przyziemnych, choć istotnych problemów. I jako taki jest potrzebny. Jestem natomiast zdecydowanym przeciwnikiem idei supermiasta. Powstałe w gabinetach polityków fantasmagorie są szkodliwe. Ludzie są przywiązani do swoich lokalnych tożsamości, co udowodniły podziały miast rozdmuchanych do rozmiaru balona w czasach PRL.

Młodzi ze Śląska

Śląska bohema

„Inspiracje”, 22.10.2007

– Dla przyszłego artysty Śląsk jest krainą wręcz pociągającą – uważa Janek, student ASP w Krakowie. – Pobyt w Krakowie pozwala mi spoglądać na nią z pewnego dystansu, przez co wydaje mi się, że jeszcze lepiej ją rozumiem. – Poznajcie młodych ze Śląska.

Koncert Zespołu Akordeonistów. Duża sala bogucickiego domu kultury, klimat jak w kronikach PRL-u. Kilkadziesiąt osób siedzi na składanych, równo ustawionych drewnianych krzesłach. Mają na sobie kurtki, bo tego zimnego wieczoru jest tu niewiele cieplej niż na dworze. Na scenie wykonawcy w tradycyjnych śląskich strojach prezentują ludową pieśń. Wśród nich jest Ala, ma 19 lat, szatynka o dużych ciemnych oczach z mocnym makijażem. Przed występem rozmawialiśmy o jej zainteresowaniu śląską kulturą.

– Nie mam śląskich korzeni, moi rodzice pochodzą z Podkarpacia – opowiada siedząc na ławce obok katowickiej Superjednostki. – W zespole śpiewam już od dziesięciu lat. Zaczęło się od tego, że chodziłam na lekcję gry na keyboardzie do obecnego kierownika zespołu, Stanisława Wodnickiego. Przez niego tu trafiłam. – Często występujecie? – Zależy od pory roku, bo w miesiącu mogą być trzy występy, ale może ich być dziesięć. Kiedy zbliżają się jakieś święta, np. Barbórka, to gramy częściej. Ale nie śpiewamy tylko śląskich pieśni, w repertuarze mamy też pieśni krakowskie, powstańcze i kolędy.

Przed kilkoma miesiącami Ala zdawała maturę. Na prezentację z polskiego wybrała sobie temat związany ze Śląskiem. Na podstawie wywiadu z mieszkańcem swojej miejscowości miała omówić cechy gwary śląskiej. – Znalazłam osobę do wywiadu, ale nigdzie nie było opracowań, sama musiałam dotrzeć do książek i wybrać najważniejsze rzeczy. Na egzamin przyszłam w śląskim stroju. – Jak wypadło? – Świetnie, dostałam 100%! Teraz studiuję anglistykę w Nauczycielskim Kolegium Języków Obcych w Tychach, a w przyszłości chciałabym być charakteryzatorką filmową i teatralną. W weekendy chodzę do szkoły kosmetycznej.

Kiedy pytam o idealnego polityka, Ala mówi, że musi spełniać swoje obietnice. – Jak mówią, że wybudują 3 mln mieszkań, to niech je wybudują... Dla mojego taty to oczywiste, że jak wybory, to trzeba głosować na prawicę. Też tak myślałam, ale jak sobie to przeanalizowałam, to okazało się, że nie jestem aż tak konserwatywna jak prawica. Kiedy mu powiedziałam, że zagłosuję na LiD, to myślałam, że zacznie mnie wyzywać od „małego komucha”, ale na szczęście przyjął to spokojnie!

Oblężona Twierdza


– Jest bardzo utalentowany. Rzeźba to jego pierwsza miłość – o Janku mówi mi Marta, jego koleżanka i studentka filozofii. – On nie mógł robić nic innego. – Biorę numer telefonu i dzwonię. Jest w Krakowie, bo studiuje tam na Akademii Sztuk Pięknych. Umawiamy się na kontakt przez e-mail, więc wysyłam listę pytań.

O Śląsk: – Jestem Ślązakiem i emocjonalnie czuję się bardzo związany z tym regionem. Dla przyszłego artysty jest to kraina wręcz pociągająca. Pobyt w Krakowie pozwala mi spoglądać na nią z pewnego dystansu, przez co wydaje mi się, że jeszcze lepiej ją rozumiem.

O I Międzynarodowe Triennale Rzeźby Plenerowej Katowice 2007, w którym Janek został wyróżniony za projekt „Oblężona Twierdza”: – Jest to bardzo ascetyczna kompozycja, składająca się z kilku elementów wykonanych ze stali oraz kamiennych głazów. – Janek przysyła zdjęcie swojej pracy. Widać kamienie zamknięte w bryle tworzonej przez metalową kratę. Robią wrażenie. – Tytuł pracy traktuję jako element kompozycyjny, bo ma on największe znaczenie dla ostatecznej formy. Przez swoje nienaturalne położenie kamienie wywołują u widza niepokój.

O plany na życie: – Przyszłość jest dla mnie jedną wielką niewiadomą. Planuję wyjechać za granicę na wymianę międzyuczelnianą. Mam też parę pomysłów na kolejne prace, które może uda mi się zrealizować.

O politykę: – Kiedyś miała dla mnie większe znaczenie. Obecnie nie posiadam telewizora, co sprawia, że siłą rzeczy oddalam się od tego tematu. Na pewno nie będę głosował na rządzącą obecnie partię, a sobie i wszystkim Polakom życzę takiego rządu, który będzie rządził dwie kadencje.

13 czerwca 2010

Dom Aniołów Stróżów. Pomoc dzieciom i młodzieży w Katowicach

Anielska cierpliwość

Rozszerzona wersja reportażu wyróżnionego w XVII Ogólnopolskim Konkursie na Reportaż Prasowy i Radiowy „Szukamy Mistrza Reportażu” pod patronatem Ryszarda Kapuścińskiego

"Śląsk", nr 3 (173)

"A skrzydła jego wielce szatańskie
Lecz choć on czarny toć anioł pański"

Wiesław Dymny, "Czarne Anioły"

Na początku lat 90. kilkunastu młodych ludzi ze Śląska dostrzegło na ulicach Katowic dzieci wąchające klej. Takich przypadków można było doliczyć się ponad setkę. Dzieci spotykały się w obskurnych domach, piwnicach i melinach. Nie miały oparcia w rodzinie. To dla nich powstało Stowarzyszenie Pomocy Dzieciom i Młodzieży "Dom Aniołów Stróżów".

Święto Aniołów, 4 października 2009. Malowanie.

fot. archiwum Domu Aniołów Stróżów

I.

Adrian Kowalski, założyciel stowarzyszenia, często opowiada historię, która odmieniła jego życie. Jako kleryk organizował na dworcu kolejowym mszę dla bezdomnych. Zauważył, że do późna kręcą się tam dzieci, które od dawna powinny być w domu. Były pod wpływem środków odurzających, ale Adrian nie wiedział jakich. Nawiązał z nimi kontakt, bo zauważył, że coś jest nie tak. Czy chciały z nim rozmawiać? Kiedy przełamały barierę nieufności, zaczęły przychodzić do niego do seminarium. Nie odróżniały księdza od kleryka, dla nich był po prostu osobą w sutannie i kimś, kto się nimi interesował.

– Myślę, że to było dla nich fascynujące – mówi Monika Bajka, wiceprezes Stowarzyszenia. – Dzieci widziały, że był im równy, a na dodatek był z innego świata, był przeciwieństwem ich braku reguł i moralności.

Adrian spotkał wtedy Siwego, lokalnego przywódcę wykolejonej młodzieży. Siwy przyszedł do niego i zaproponował przejażdżkę po Katowicach. Dzieciak pokazał mu meliny, w których wąchało się klej i piło wódkę, nastolatki pracujące na ulicy i kanały, gdzie spali złodzieje. To był zupełnie inny świat od tego, który znał, to był szok. Czego Siwy chciał od Adriana?

– Zrozumienia – odpowiada Sławomir Wichary, członek stowarzyszenia. Jedyne, co potrafił wtedy zrobić Adrian, to uklęknąć i zmówić modlitwę, o której sam mówi, że była to jego modlitwa bezradności. Od tego się zaczęło i trwa do teraz.

II.

Do 1995 roku członkowie stowarzyszenia pracowali wyłącznie na ulicy.

– Spędziliśmy wiele godzin na nawiązaniu kontaktu z ludźmi – mówi Sławek. – Nastawiliśmy się na dialog. – Zaplecze pedagogiczne nabyli później. Najpierw kierowali się sercem. Dopiero na szkoleniach zdobyli wiedzę, która nie mogła jednak zastąpić serca. – Gdyby tak się stało, to przyjmując każde następne dziecko, traktowalibyśmy je jak numer ewidencyjny – dodaje.

Z czasem ich projekt pomocy, nazwany „Być”, wymagał stworzenia struktury, w której mógłby sprawnie funkcjonować. Sławek wspomina, jak wprowadzili się do swojej pierwszej siedziby: – Był nam potrzebny jakiś budynek, gdzie moglibyśmy się w ludzkich warunkach spotykać. W końcu dostaliśmy stare i zniszczone pomieszczenie przy ul. Andrzeja w Katowicach. Wchodząc do środka zapaliliśmy zapalniczkę i zmówiliśmy modlitwę do Aniołów Stróżów.

W 1995 roku obiekt został oddany im w opiekę i stąd wzięła się nazwa stowarzyszenia. Początkowo zajmowało się ono dziećmi i młodzieżą w różnym wieku. Po wielu doświadczeniach skoncentrowało się na starszych, bardziej zdemoralizowanych. Sytuacja wymusiła wtedy podjęcia się przez wychowawców intensywnych szkoleń. Adrian i Sławek zauważyli, że praca ze starszą młodzieżą jest mało efektywna. Nastawili się ostatecznie na profilaktykę. Próbują docierać do jak najmłodszych, aby zapobiec temu, co spotyka się u starszych.

7 maja 2010

Wywiad z Czesławem Mozilem

Czesław śpiewa pop

"Suplement", nr 3/2010

– Wieczorem młode dziewczyny i młodzi chłopcy, którzy wezmą sobie moją nową płytę do domu, będą siedzieć i słuchać – mówi Czesław Mozil, znany jako Czesław Śpiewa. – To uczucie jak wtedy, kiedy było się małym chłopczykiem i wracało do domu ze spowiedzi. Wysprzątanego, niedzielnego domu i czuło się czystym.


Ilustracja Moniki Kuczynieckiej

fot. Andrzej i Maciej Grabowscy

BK: Jesteś w trasie promocyjnej nowego albumu „Pop”. Twój grafik zapełniony jest do połowy maja. Musisz mieć dużo siły. Jadłeś porządne śniadanie?

Czesław Mozil: Nie zdążyłem, ale obudziłem się obok cudownej kobiety. Co może być lepszego niż to i mocna kawa? Nie mogę narzekać, sam zaproponowałem tę trasę wytwórni. Powiedziałem: „Mam wolne 13 dni, dajcie mi pieniądze na benzynę i obiady”. Zależy mi na wyjazdach. Kiedyś trudno było o wywiad, a teraz dziennikarze chcą ze mną rozmawiać. Lubię gadać i spotykać się z ludźmi. Może za 5 lat nie będzie już o mnie głośno.

BK: 12 kwietnia masz urodziny i tego samego dnia premierę ma twoja płyta. To prezent urodzinowy?

Plan był na kwiecień, a na premierę wybierane są poniedziałki. Sprawdziłem grafik i pomyślałem, że jeśli mam w poniedziałek urodziny, to fajnie byłoby to połączyć.

BK: Czego możemy się spodziewać po nowym albumie?

Tak, jak „Debiut” jest dla wielu gorszym albumem niż te, które nagrałem wcześniej z Tesco Value, tak ta płyta będzie uznawana za gorszą lub lepszą niż poprzednia. Spodziewam się różnych opinii. Granica między kiczem, a tym, co nazywamy sztuką, jest tak cienka i niebezpieczna, że nie mogę się tym przejmować. Bałem się, zanim wszedłem do studia, ale po pierwszym dniu wiedziałem, że ta płyta nie mogła być inna niż jest. Jest tam wszystko, co chciałem. Jestem z niej dumny. Tak samo oprawa graficzna, cały ten świat plasteliny.

BK: Mówisz, że grasz punk.

Gram punk, ale on jest stworzony prostą, słodką melodią. Chodzi o przekaz i podejście do grania. Zależy mi, żeby tego nie szufladkować. Nie posądzajmy płyty przez okładkę i nie posądzajmy muzyka, że ma przebój „Maszynka do świerkania”. Punk to nie tylko gitara i bębny. Nie jesteśmy w Jarocinie w latach 80. Chcę być rozrywką w sobotni wieczór. To jest moja praca i kocham ją. Kompleksy muszę pomieszać ze swoim ego, a mam 1,69 cm wzrostu, więc ego jest duże. Zastanawiam się, czy to, co robię, jest dobre, ale cieszę się, kiedy ktoś mi mówi, że moja muzyka go wzruszyła. Wtedy moja misja jest spełniona.

1 maja 2010

Dziennikarstwo interwencyjne

„Inspiracje”, 23.10.2006

Za kurtyną mass mediów istnieje teatralny świat, tak różnorodny, jak różne bywają teatry. Są tam szukający aktualności dziennikarze, opracowujący materiał redaktorzy i opisujący świat reporterzy. W innym miejscu kręcą się komentujący wydarzenia publicyści, wydający oceny krytycy bądź też elokwentni telewizyjni spikerzy. Teatralna garderoba jest duża i swoje miejsce ma tam również dziennikarstwo interwencyjne.


Sygnał

– Zawsze dostajemy informację, że coś się dzieje, ktoś do nas przychodzi – Sylwestra Strzałkowskiego, szefa newsroomu Radia eM w Katowicach, zastałem przy pracy nad kolejnym serwisem informacyjnym. Szczupły brunet, zarost, serdeczny uśmiech. Zapewnia, że rozgłośnia jest bardziej edukacyjna niż interwencyjna, z założenia bez sensacji: – Robimy raczej reportaże, tym niemniej duża część emitowanych materiałów jest pokrewna interwencjom.

W mediach istnieje wiele programów, audycji i rubryk przeznaczonych na materiały interwencyjne. Telewizja Polska emituje „Ekspres Reporterów” w TVP 2, „Ludzi i Sprawy” zobaczymy w Telewizji Katowice, a o „Waszych Sprawach” przeczytamy w „Dzienniku Zachodnim”. W „Dużym Formacie”, poniedziałkowym dodatku do „Gazety Wyborczej”, ruszył właśnie nowy dział „Interwencje”.

Czym jest interwencja? Sylwester mówi bez wahania: – To reakcja na biedę. Przypominam sobie reportaż Lidii Dudy z Telewizji Katowice, „Herkules”. Chłopiec przysłał list, w którym opisał trudną sytuacje materialną w swojej rodzinie i biedne, patologiczne środowisko w Bytomiu. Jego mama z trudem zarabiała na życie. Wtedy pojawiła się reporterka Telewizji Katowice i dla tej rodziny znalazła się pomoc.

Interwencje mogą zaczynać się od takiego właśnie listu. Następnie robi się dokumentację i szuka drugiej strony konfliktu. Zgłoszenie tematu nie oznacza jednak od razu potraktowania go jako interwencji: – Ludzie często nie mają racji, kiedy do nas przychodzą – Katarzyna Wolnik jest dziennikarką interwencyjną działu „Wasze Sprawy”. Trzymając wczorajsze wydanie „Dziennika Zachodniego” pokazuje w nim swój ostatni tekst o mężczyźnie, który znalazł się w trudnej sytuacji materialnej: – Kiedy jadę do kogoś zebrać materiał, nie zawsze wiem, co z tym zrobię, czy będzie to reportaż, interwencja czy zwykły artykuł. Tak było w tym przypadku.

W „Dzienniku Zachodnim” obowiązuje zasada, że warunkiem interwencji jest opublikowanie zdjęcia i nazwiska osoby, której tekst dotyczy. Ponadto, co ważne i praktyczne dla czytelników, w publikacji zawsze podana jest informacja, jak radzić sobie w podobnych sytuacjach.

Co można osiągnąć?

Skutki interwencji dziennikarskich malują się w różnych odcieniach szarości. Jednym razem materiał o dzieciach z domów dziecka pomoże w znalezieniu rodziny zastępczej, a innym razem publikacja na temat skorumpowanego polityka czy niekompetentnego urzędnika będzie miała efekt w postaci procesu sądowego, bądź też utraty przez niego stanowiska. Dzieje się tak, pomimo iż dana osoba godzi się na publikację swojego nazwiska, zdjęcia czy materiału wideo. Fotograf lub operator kamery za każdym razem muszą mieć na to pozwolenie. – Robiliśmy kiedyś materiał o dwóch mężczyznach z Bytomia – mówi Sylwester. – Był to ojciec z synem. Chodziło o to, że ojca wyrzuciła z domu żona i we dwoje zamieszkali na działce. Była zima i pamiętam, że wykuli studnię w lodzie, bo nie mieli skąd brać wody. To był ciekawy materiał, ale kiedy już ich nagraliśmy, nie zgodzili się na emisję.

30 kwietnia 2010

Wywiad z laureatką Studenckiego Festiwalu Piosenki

Piosenka literacka mówi mądre rzeczy

Rozmowa z Dominiką Barabas z Lądka Zdroju (19 lat), zwyciężczynią 44. Studenckiego Festiwalu Piosenki w Krakowie. Przed laty objawili się tam m.in. Ewa Demarczyk, Marek Grechuta, Maryla Rodowicz i Grzegorz Turnau.

fot. archiwum Dominiki Barabas

Poprzedni rok – 2008 – był dla ciebie bardzo pracowity.

Owszem. Od lipca zaczęłam jeździć na festiwale.

Którą ze zdobytych przez ciebie nagród uważasz za najbardziej wartościową?

Są dwie równorzędne – 1 nagroda na festiwalu w Krakowie i nagroda im. Wojciecha Bellona. To są dla mnie duże wyróżnienia. Ostatnio grand prix międzynarodowego festiwalu OPPA w Warszawie.

Trochę zarobiłaś na tych nagrodach. Odłożyłaś to sobie, czy już wydałaś?

Pieniądze raczej się mnie nie trzymają. Dużo wydaję na instrumenty i rzeczy związane z muzyką. Wydaję też na podróże, bo co trzy dni jestem w innym mieście u innych osób. Pomaganie ludziom też pożera finanse. Pracuję po to, żeby wydawać, ale chyba o to chodzi.

Czy myślisz, że nagroda na festiwalu w Krakowie będzie twoją furtką do kariery?

To na pewno coś pomogło, ale przede mną jeszcze dużo pracy. Nagrodą festiwalu OPPA było nagranie płyty. Zaczęliśmy już, ale jest to bardzo męczące, dlatego myślę, że moja ścieżka będzie trudna i nie zawsze obfita w sukcesy, ale jestem dobrej myśli.

Piosenka studencka nie jest już chyba tak popularna jak kiedyś.

Jest gatunkiem niszowym, ale razem z kilkoma osobami mamy duży plan, żeby to zmienić. Tam się mówi mądre rzeczy i kładzie się nacisk na tekst, dlatego uważam, że piosenka studencka powinna być bardziej popularna.

Kogo masz na myśli mówiąc „my"?


Mam na myśli ludzi czynnie działających w piosence literackiej. Staramy się, żeby ten nurt wyszedł poza nasze zamknięte grono.

Wywiad z Jerzym Stuhrem

„Inspiracje”, 24.10.2005, fragmenty

Współczesne kino jest przedmiotem żywej dyskusji zarówno wśród młodych, jak i starszych kinomanów. Na pytania dotyczące problemów współczesnego kina odpowiada Jerzy Stuhr, jeden z najwybitniejszych polskich aktorów i reżyserów, rektor Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej im. Ludwika Solskiego w Krakowie.

fot. BK

Znajomy absolwent katowickiej filmówki powiedział mi, że we współczesnym polskim kinie brakuje albo pieniędzy, albo scenariuszy i dlatego tryumfuje kino offowe. Każdy może chwycić za kamerę i robić, co mu się podoba. „Pręgi”, „Edi”, „Cześć, Tereska” odniosły sukces. Czy wyższa popularność takich filmów świadczy o sukcesie, czy kryzysie polskiej kinematografii?

To pytanie ma dwa oblicza. Z jednej strony niezwykłe ważnym elementem są narodziny kina offowego, powstałego nie tylko z kryzysu, ale również z łatwości dostępu do kamery. Każdy ma dostęp do sprzętu, który może dać profesjonalną jakość obrazu. Offowe kino zawsze musi być uzupełnieniem oficjalnego nurtu. Czasem może go wyprzedzać i stać się awangardą, jak często dzieje się w Stanach Zjednoczonych. Tam wyznacza ono mody, które przejmuje kino oficjalne. Kariera Jarmuscha lub duńskich artystów skupionych wokół Dogmy są tego najlepszym przykładem.

Źle się dzieje, jeśli takie kino wypełnia lukę, którą tworzy kino oficjalne. U nas te proporcje się zachwiały, chociaż pomimo to powstaje w naszym kraju ok. 15 filmów oficjalnego nurtu rocznie. Taka ilość chyba wystarczy.

Kino offowe istnieje na zachodzie i w Ameryce od kilkudziesięciu lat, a u nas pojawia się teraz. Czy to oznacza zaściankowość polskich filmów?

Nazwałbym to luką i nadrabianiem chaosu twórczego lat 90. Wtedy starsze środowisko filmowe zgłupiało, bo zabrakło mecenasa państwowego, z którym borykali się cenzuralnie – nie finansowo. Filmu nie można już było zrobić od razu. Dawniej minister dawał na to pieniądze, a teraz nie. Drugim problemem był strach, że ludzie nie pójdą do kin, więc zaczęto myśleć jak Amerykanie. Powstała seria nieautentycznych filmów. Polskie kino straciło wyraźną twarz, widzianą z zewnątrz. Odrodzenie pojawiło się pod koniec lat 90.

Obecnie nowe pokolenie wie, jakie chce robić filmy. Niestety, ci, którzy dają na te produkcje pieniądze, jeszcze w nich nie uwierzyli. Poza tym sytuacja kina światowego się zmieniła. Jest ono w głębokiej rozterce, co zauważam podróżując po świecie.

Wspomniał pan, że „dopóki młodzi filmowcy nie poprawią strony technicznej swoich prac, trudno im będzie dostać się na wielkie ekrany”. Co złego pod względem technicznym jest w polskich produkcjach?


Wielkie ekrany to dla mnie ekrany światowe. Zweryfikowałbym to zdanie, bo zauważam coraz więcej taniochy i publiczności, która zaczyna się przyzwyczajać np. do filmów kręconych kamerą cyfrową, a nawet woli je od filmów robionych na normalnej taśmie celuloidowej. Nie przeszkadza jej ziarnistość i strona techniczna, która jest nie do zaakceptowania przez profesjonalistów.

27 kwietnia 2010

Sezon na katowicką filmówkę?

"Suplement", nr 4/2008

Filmy studentów katowickiej filmówki odnoszą liczne sukcesy na polskich i międzynarodowych festiwalach. – Trzeba przełamać monopol łódzkiej szkoły filmowej – mówi operator Paweł Dyllus. – Teraz dużo się zmienia.

W budynku Wydziału Radia i Telewizji pachnie jak w starym domu wczasowym. Jest tam tylko garstka pracowników. Przed wejściem kilkoro studentów pakuje sprzęt do samochodu. Gdzie są wszyscy? Zapewne pojechali na plan.

I

Odbywający się w Łodzi Międzynarodowy Festiwal Camerimage jest jednym z najbardziej znanych festiwali poświęconych autorom zdjęć filmowych. Postrzega się tam operatora jako artystę, podobnie jak reżysera i aktora.

Paweł Dyllus został na Camerimage 2006 laureatem Złotej Kijanki za zdjęcia do filmu Julii Ruszkiewicz „Sezon na kaczki”. W ubiegłym roku tę samą nagrodę otrzymał Tomasz Woźniczka za zdjęcia do filmu Jakuba Czekają „Za horyzont”. – Złote Kijanki są wyjątkowo prestiżowymi nagrodami, które dają przepustkę do życia zawodowego – mówi dr hab. Krystyna Doktorowicz, dziekan WRiTV.

Ważny jest też Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Tam w 2006 roku obraz Rafała Kapelińskiego „Emilka płacze” ze zdjęciami Pawła Dyllusa został wyróżniony nagrodą główną Konkursu Kina Niezależnego.

II

O czym opowiadają studenckie etiudy? – Kiedy dwadzieścia lat temu pracował na WRiTV Krzysztof Kieślowski – mówi dr Doktorowicz – jego duch i myślenie o filmie dokumentalnym w kategoriach estetycznych i etycznych miało ogromny wpływ na twórców z tamtego okresu. Świat się zmienił, ale pewne rzeczy pozostały stałe, tylko pojawiają się w innym kontekście. Na estetykę filmów ma teraz duży wpływ telewizja i szybki montaż, ale wciąż obowiązują tematy ostateczne. Młodzi, jak mają dwadzieścia lat, to wydaje im się, że mogą się wypowiedzieć na każdy temat – o śmierci, o życiu, o miłości. Tak nie jest. Ale gdybyśmy przeglądali etiudy wybitnych reżyserów, którzy mają dzisiaj po 60-70 lat, też zauważylibyśmy podobne podejście.

III

Studenckie etiudy można zobaczyć na festiwalach, takich jak organizowany przez WRiTV Węgiel Student Film Festival, przeglądach lub specjalnych pokazach. Dzieła młodych filmowców można również zobaczyć w telewizji. W ramach przeglądu etiud studenckich Młode Kadry na kanale Kino Polska codziennie od poniedziałku do piątku emitowana jest jedna etiuda. Z kolei TVP Kultura w cyklu „Strefa – Kult Off Kino” w każdą środę prezentuje szeroko rozumiane kino niezależne, w tym też katowickie etiudy.

Jaka idea przyświeca prezentacji etiud szkolnych? Zdaniem Sergiusza Brożka, kierownika technicznego Teatru Korez i organizatora obywających się tam dawniej przeglądów etiud studenckich, celem jest skonfrontowanie tego, co robili studenci WRiTV wcześniej z tym, co dzieje się aktualnie: – Dzięki temu skojarzeniu można sprowokować w widzach i twórcach odpowiedź na pytanie, czy nasi śląscy twórcy to ci, którzy uparcie potrafią iść pod prąd, czy konformiści podążający pokornie za aktualnie obowiązującym nurtem? – Teatr Korez nie organizuje już podobnych przeglądów. – Ludzie nie przychodzą na takie pokazy, nawet nasi studenci – mówi Wanda Rajman, specjalista dziekana WRiTV ds. promocji. – Przychodzą tylko ci, którzy chcą.

Wywiad z Leszkiem Możdżerem

Pianista nie-odkryty

"Suplement", nr 4/2007, fragmenty

– W twórczości nie do końca chodzi o formę, tylko o przeżycie - mówi muzyk Leszek Możdżer. – Jeżeli ktoś mniej obyty w sztuce, stykając się z nią doznaje emocji, to odkrywa ją po raz pierwszy, nawet, jeżeli jest ona wtórna.


fot. archiwum Leszka Możdżera

Po lekturze wywiadu z panem w „Gazecie Wyborczej” [z 18.11.2006] odniosłem wrażenie, że jest pan ciekawym człowiekiem, kimś, kto rozumie swoje decyzje i mechanizmy show-biznesu, potrafi iść na kompromis, a jednocześnie nie rezygnować z uznawanych przez siebie wartości. W związku z tym zastanawia mnie, jaka jest pana wiara?

Artysta, który w siebie nie wierzy, nie ma żadnych szans. Zabije go pierwsza lepsza przeciwność losu. Jeżeli ma kiepski warsztat, ale wierzy w swoją sztukę, jest bardziej przekonujący niż ktoś, kto ma świetny warsztat, ale nie wie, co z nim zrobić.

Kiedyś moja wiara w siebie była chorobliwie duża. Dzisiaj w dużej mierze zależy ona od tego, czy jestem wyspany czy nie.

Koncertuje pan w różnych częściach świata. W jednym z wywiadów przyznał pan, że koncerty w Carnegie Hall w Nowym Jorku czy przed kilkunastoma tysiącami słuchaczy w Chile były bardzo stresujące. Czy odbiór pana muzyki przez publiczność za granicą różni się od tego w Polsce?

Nie widzę różnicy. Grając za granicą czuję się jednak mniej obciążony, bo nie jestem tam produktem popkultury i nie jestem widoczny w mediach. Mam szansę stać się dla każdego osobistym odkryciem. Tutaj często pojawiam się mediach i odbiór mojej osoby jest zakłócony przez papierową legendę.

Na całym świecie publiczność jest podobna. Najgorszą publicznością, dla której grałem, byli chińscy żołnierze oraz polscy politycy. Miałem wrażenie, że kompletnie nie rozumieją, o co mi chodzi.

Grzegorz Turnau często powtarza, że rynek muzyczny przyjmuje więcej muzyki niż jest w stanie unieść...

Myślę, że rynek muzyczny produkuje więcej muzyki niż Grzegorz Turnau jest w stanie przyswoić, zresztą wcale mu się nie dziwię, ja też nie jestem w stanie nadążyć za powstającymi płytami. Rynek uniesie jeszcze dużo więcej, nie ma obawy. To jest tak zwana inflacja, nic wielkiego.

...mówi, że kiedyś płyta była wydarzeniem roku, a teraz co najwyżej miesiąca.

Po prostu produkcja płyt jest o wiele łatwiejsza niż kiedyś. Myślę, że dla artystów nastaje era koncertów. To dopiero będzie weryfikacja umiejętności danego muzyka. Dobra płyta wcale nie jest gwarantem tego, że mamy do czynienia z kimś, kto umie grać czy śpiewać. To się okazuje dopiero na scenie. Grzegorz Turnau umie grać i to nieźle, sam słyszałem, więc ludzie będą kupowali jego płyty.

Wywiad z Kazimierzem Kutzem

"Suplement", nr 4/2007

Reżyser i senator Kazimierz Kutz nie przez przypadek we wszystkich swoich filmach opowiadał o buncie i o buntownikach: – Co by się stało, gdyby Ślązacy powiedzieli: „a my sobie tutaj zrobimy autonomiczną część Polski”? Nic by się nie stało, tylko ludziom by się dobrze żyło.


fot. Fundacja dla Wolności

Redaktor katowickiej „Gazety Wyborczej”, Dariusz Kortko, napisał artykuł „Śląsk mnie wkurza”. Gdybym panu zadał takie pytanie, pan też by powiedział, iż Śląsk go wkurza?

Tak, nawet bardzo. Specjalnie używam obraźliwego słowa i mówię o Ślązakach jako ludziach „dupowatych”.

Według pana Śląsk to „perła w koronie” i „sól ziemi czarnej”. Często powtarza pan, że był on rozkradany i traktowany po macoszemu. Co dokładnie ma pan na myśli?

Ślązacy zawsze żyli w obcym kraju i Polska się nimi nie interesowała. Konsekwencją tego było zgermanizowanie się arystokracji i ziemiaństwa śląskiego. Nie było innych elit i żył sobie taki niemy śląski narodek, zasklepiony w swojej staropolskiej kulturze.

Śląsk stał się wielkim tyglem dziewiętnastowiecznego przemysłu. Został brutalnie przekształcony z regionu wiejskiego w proletariacki. Jednocześnie w II połowie XIX w. pojawiła się nowoczesna polityka narodowa i Niemcy postanowiły stworzyć ze Śląska integralną część Rzeszy. Oznaczało to wynarodowienie Ślązaków. Sprowadzono człowieka do roli muła roboczego. Wielka fala wyzysku niszczyła naturę, powstawały kopalnie i huty, a ludzi wpychano w koszarowe osiedla. Gdyby Niemcy nie miały Zagłębia Ruhry i Zagłębia Śląskiego, nie mogłyby pozwolić sobie na dwie wojny światowe. Ślązacy byli w tym czasie mięsem armatnim. Po wojnie staliśmy się częścią ekonomiki wojennej Związku Radzieckiego i Śląsk ponownie był podstawową bazą dla przemysłu wojennego.

A jak to wygląda dzisiaj?

Po socjalistycznej gospodarce rabunkowej pozostał moloch. Wolny rynek wprowadzono z dziesięcioletnim opóźnieniem. Powstały mafie. Likwidowano huty i razem z ludźmi sprzedawano stare osiedla. Zamknięto 30 kopalń, bo wolny rynek oznacza, że węgla produkuje się tyle, ile można sprzedać. To spowodowało nieodwracalną biedę. Kiedy kilkanaście lat temu byłem w północnej Francji, tam wszyscy górnicy mieli możliwość uczenia się nowych zawodów, które będą im potrzebne po zamknięciu kopalni, a familoki przekazywano im za darmo, żeby nie burzyć struktur rodzinnych.

Tam był od dawna kapitalizm.

To jest kapitalizm cywilizowany. Tu też jest kapitalizm, ale dziki. To są kosztowne reformy, ale one się tam me odbywają kosztem człowieka. Najbardziej przykre jest to, że ludzie w Polsce, którzy uwierzyli w „Solidarność", zapłacili za to najwyższą cenę.

Czy istnieją już jakieś konkrety odnośnie projektu aglomeracji śląskiej, które mógłby pan pochwalić lub skrytykować? Napisał pan w felietonie, że „to jak na razie medialne bajki”.

Żeby Śląsk mógł się reanimować, potrzebna jest autonomia. Nie dlatego, żeby odłączyć się od Polski, tylko żeby dać możliwość decydowania o własnym losie.

Wywiad z Grzegorzem Turnauem

Biały frak Grechuty

"Suplement", nr 2/2007

O najnowszym albumie „Historia pewnej podróży” z piosenkami Marka Grechuty i o tym, dlaczego egzaminy są tak ważne w życiu każdego człowieka, opowiada Grzegorz Turnau.



fot. Tomasz Sikora

Spotykamy się po koncercie, na którym prezentował pan piosenki Marka Grechuty. W „Tygodniku Powszechnym” napisał pan, „że biały frak [Marka Grechuty] skrojony jest tylko na jednego aktora, że nikt nie będzie mógł go przerobić dla innej postaci”. Czy grając jego piosenki nie poczuł się pan takim krawcem, szyjącym biały frak?

Odróżniam niepowtarzalną sztukę estradową Marka Grechuty od piosenek, które po sobie pozostawił. Był twórcą, wykonawcą, autorem tekstów i kompozytorem tych piosenek, ale utwory żyją poza faktem wykonywania ich przez niego. Nie wszystkie nadają się do nowej interpretacji, ale wiele z nich – tak. Nie wszedłem w rolę krawca, który przerabia biały frak, wszedłem w rolę człowieka, który ma przed sobą bogatą spuściznę artysty, którego już nie ma. Chociaż ta płyta była tworzona, zanim okazało się, że będzie poświęcona jego pamięci.

Traktuję spuściznę Marka Grechuty jak coś klasycznego. Mam do czynienia z utworami, które można interpretować na nowo, jak w teatrze, gdzie szuka się nowych kluczy do istniejących już klasycznych utworów.

Proszę opowiedzieć o atmosferze, jaka panowała, kiedy był pan uczniem i studentem.

W 1981 roku wróciłem do liceum ogólnokształcącego po rocznym pobycie w Anglii, gdzie ukończyłem ósmą klasę szkoły podstawowej. Chodziłem na kursy aktu, rysowałem, miałem wielkie ambicje aktorskie i chciałem pójść do szkoły teatralnej.

W liceum było prężnie działające kółko teatralne. Dostałem się do niego, ale kiedy okazało się, że gram na fortepianie, to powiedziano mi, że nie będę aktorem, tylko kierownikiem muzycznym. Mimo woli wróciłem do gry na fortepianie, chociaż miałem jej serdecznie dosyć po doświadczeniach szkoły muzycznej. Zacząłem znowu grać, aranżować, pisać na skrzypce i śpiewać. Od słowa do słowa, zacząłem pisać piosenki i po dwóch latach miałem już całkiem spory, własny, młodzieńczy, z dzisiejszej perspektywy, nieważny już, dorobek.

Musiało być ciężko nadrabiać zaległości w szkole, pisał pan egzaminy komisyjne.

To było po kolejnym powrocie, bo wyjechałem na pół roku do Stanów Zjednoczonych. Miałem egzaminy komisyjne, bo nie chciano mi uznać amerykańskiej szkoły. Byłem w opałach, ale ratowało mnie to, że oprócz tego robiłem swoje, czyli pisałem piosenki i występowałem, a było to w szkole życzliwie przyjmowane.

Wtedy poznał pan twórczość Marka Grechuty.

Zobaczyłem jego recital i zrozumiałem, że jest to rodzaj świata, w którym chciałbym zamieszkać. Chciałem pójść w tym kierunku, poznać poetów, których on odkrywał, śpiewać podobne piosenki i wzorować się na nim. To stało się bardzo szybko, bo jeszcze w liceum wystartowałem na Studenckim Festiwalu Piosenki w Krakowie i dostałem tam główną nagrodę. To spowodowało z kolei moją obecność w Piwnicy pod Baranami. Będąc młodym człowiekiem wyznaczyłem sobie drogi na dalsze życie.

Rozmowa o modernizmie

Sztuka nowoczesna to nie chaos

"Suplement", nr 1/2008

Neomoderniści mówią: nie kwestionujmy sensu życia, żyjmy w takich warunkach, w jakich możemy i miejmy świadomość, że istnieje jeszcze wiele pięknych rzeczy, które możemy odkryć i prób, które warto podejmować – z historykiem sztuki i pracownikiem Uniwersytetu Śląskiego, dr Irmą Koziną rozmowa o sztuce współczesnej i planach przebudowy katowickiego dworca PKP.


Dr Irma Kozina

fot. Joanna Nowicka

Czy sztuka współczesna jest dla ludzi?


Jest tworzona przez ludzi i dla ludzi. Studenci niemal żądają ode mnie zajmowania się współczesnością. To jest coś, co im bardziej odpowiada i jest ich życiem.

Kant jako pierwszy udowodnił, że piękno i dobro nie muszą iść ze sobą w parze. „Artyści wyciągnęli z tego wnioski dla siebie – pisze Karol Estreicher w swojej »Historii sztuki w zarysie«. – Co było zabawą dadaistów i surrealistów w 1920 roku, w pięćdziesiąt lat później stało się groźnym społecznie ruchem otumanionej młodzieży, snującej się po drogach i miastach świata”. Jak wobec tego powinniśmy szukać piękna w sztuce współczesnej?

Karol Estreicher to nie jest literatura, na którą można się powołać. Piękno nie jest kategorią sztuki, tylko estetyki. Ostatnia teoria estetyczna powstała w XVIII w. Kiedy Francisco Goya namalował na ścianie swojego domu fresk przedstawiający Saturna pożerającego swoje dzieci, pojawiły się wątpliwości, czy można analizować to w kategoriach piękna. Wobec tego środkiem wyrazu jest również ekspresja. Historyk sztuki nie śledzi wyobrażeń piękna i brzydoty, ale sposób komunikowania się artystów z odbiorcami i wyraz artystyczny. Nawet jeśli dzieło sztuki jest obojętne pod względem ekspresji, to pozostaje przekazem pewnego status quo, sposobu myślenia o świecie, który uzewnętrznia się w dziełach sztoki. Jestem przeciwniczką posługiwania się osiemnastowiecznymi kategoriami piękna w odniesieniu do sztuki współczesnej, ale nie podważam ich istnienia, bo nie ma jednoznacznego pojęcia piękna i nie może być ono przyjmowane jako kryterium oceny wartości dzieła.

Jak w epoce postmodernizmu można odróżnić dzieło sztuki od kiczu? Ryszard Kapuściński pisze w swoich ostatnich "Lapidariach", że „sztuka współczesna rozpięta jest między klasycyzmem a skandalem”, a „jednym z niebezpieczeństw postmodernizmu jest to, że jest to raj dla beztalenci”.

Jeśli Ryszard Kapuściński krytykuje, to powinien określić punkt wyjścia. Postmodernizm został tutaj spłycony do zasady, którą sformułował Paul Feyerabend: anything goes – wszystko ujdzie, a tak nie jest. Trzeba by to rozwarstwić i zanalizować. Okaże się, że to, co jest dzisiaj, nie jest już postmodernizmem, a neomodernizmem.

Portret Marka Grechuty

Genialność była w nim

"Suplement", nr 6/2006

In memoriam: portret zmarłego 9 października 2006 roku Marka Grechuty w rozmowie z kompozytorem Janem Kantym Pawluśkiewiczem, współzałożycielem kabaretu, a później zespołu muzycznego Anawa.


fot. archiwum Marty Wielgus

Połowa lat 60. w Krakowie. Miasto przesiąknięte jest awangardową atmosferą. Tadeusz Kantor przywozi z Francji absurdalne malarstwo i happeningi, a Piwnica pod Baranami jest u szczytu popularności, artyści masowo ściągają do Krakowa, aby złożyć hołd Piotrowi Skrzyneckiemu, bohema spotyka się na jego występach, a Cyrankiewicz i Waldorff oblewani są tam wódką...

Tymczasem przy ul. Skarżyńskiego, kilka kilometrów od Starego Miasta, pomiędzy domami akademickimi Politechniki Krakowskiej, znajduje się studencki klub. W jego wnętrzu stoi zdezelowane pianino, jedyny instrument dla tysiąca studentów. Nikt się nim nie interesuje. Nikt, oprócz kilku przyszłych architektów. – Któryś któremuś musiał tam wejść w paradę, Marek mi albo ja Markowi – Jan Kanty Pawluśkiewicz opowiada o tym w czterdzieści lat później, w kawiarni Maska w podziemiach Teatru Starego w Krakowie. – Życie akademickie poza nauką było bardzo atrakcyjne. Interesowały nas rzeczy, które doprowadziły do naszego spotkania.

Spotkanie przy zdezelowanym pianinie

Towarzystwo przy pianinie zaczytane jest w prozie amerykańskiej. Caldwell, Salinger, Faulkner, Hemingway. Marek imponuje im swoją znajomością poezji. – Był w niej kompetentny i rozszerzał nasze literackie zainteresowania. Ale zorientowałem się, że jego zainteresowanie muzyką było kompletnie absurdalne. Jeśli ktoś komponował piosenki, to było to cenne, ale śpiewać to był obciach.

Młodzi studenci szybko dochodzą do wniosku, że mogliby założyć coś na kształt nieformalnej grupy artystycznej, która mogłaby dawać popisy, jak Piwnica. Interesują ich przede wszystkim głupoty. – Chcieliśmy robić coś, w czym wydawało nam się, że jesteśmy kompetentni, czyli w bałaganie i absurdzie. – Powstaje Anawa. Jan Kanty Pawluśkiewicz zaczyna komponować piosenki, a Marek śpiewać. – Był dla nas niezbędnym elementem, bo w kabarecie musi być przerywnik w postaci piosenki. Okazało się, że stanowimy wzajemnie uzupełniające się towarzystwo.

Księżyc, wycinane zwierzęta na sznurkach, chwiejący się las z dykty i teksty o amerykańskiej demokracji, wyszukane w historycznych kalendarzach z Biblioteki Jagiellońskiej – tak wyglądają ich pierwsze skecze.

Po założeniu kabaretu dostają druzgocącą recenzję w czasopiśmie „Politechnik”, ale to tylko utwierdza ich w przekonaniu, że należy dalej występować. – Wiedzieliśmy, że to jest znakomite, więc ten dziennikarz, który to napisał musiał być skończonym klepem.

Kiedy dwudziestodwuletni szczupły blondyn staje na scenie, efekt jest rewelacyjny. – Zupełnie tego nie rozumiałem, drażnił mnie jego infantylny przekaz. Jego myślenie i sposób śpiewania były w porządku, natomiast sylwetka kompletnie mi nie odpowiadała. – Krakowskie dziewczyny są Markiem zachwycone i dlatego wieść o nim szybko roznosi się po mieście. Z miesiąca na miesiąc wszystko toczy się bardzo szybko. Jest rok 1967 i Marek bardzo chce wziąć udział w Studenckim Festiwalu Piosenki w Krakowie. Jury podczas eliminacji na Politechnice nie jest nim tak zachwycone, jak dziewczyny na występach. – Marek proponował zupełnie inną estetykę poetycką. Kiedy śpiewał: „za smutek mój a pani wdzięk / ofiarowałem pani pęk czerwonych melancholii”, to tamte kmioty nie wiedziały, o co chodzi, jaki pęk? Kto mógł sobie wyobrazić, żeby śpiewać utwory Wyspiańskiego, Witkacego, Przybosia, Mickiewicza? Udawaliśmy się w rejony, w które wówczas nikt inny nie zaglądał z piosenką, nawet Piwnica. – Chociaż Marek z ledwością dostaje się do konkursu, w finale otrzymuje drugą nagrodę, lepsza od niego jest tylko Maryla Rodowicz.

23 kwietnia 2010

Wywiad z laureatem Studenckiego Festiwalu Piosenki

Studencki Festiwal Piosenki to nie taniec z gwiazdami

"Suplement", nr 2/2010

– Piosenka studencka i poetycka należą do różnych grup. Są utożsamiane, bo wykonawców piosenki poetyckiej wypromował Festiwal – mówi Łukasz Jemioła, nazywany bardem z Lublina, zwycięzca 45. Studenckiego Festiwalu Piosenki w Krakowie.


fot. Andrzej Banas

Kim właściwie jest bard?

Nie znam definicji, ale dla mnie słowo „bard” kojarzy się dziś ze słowami „gitara” i „poezja”, najlepiej własna. Bardowie piszą piosenki o sprawach ważnych z ich punktu widzenia, a słowa tych piosenek mają tu kluczowe znaczenie. Słowo jest ważniejsze od muzyki. Niektórzy śmieją się z bardów, ich prostoty muzycznej. Od razu dodam, że nie czuję się bardem w takim rozumieniu tego słowa. Staram się istnieć na styku kilku gatunków.

A piosenka autorska, literacka, studencka, poezja śpiewana – jak to odróżnić?

Myślę, że wszystkie wymienione typy należą do tej samej grupy. Może z wyjątkiem piosenki studenckiej, która jest u nas utożsamiana z poetycką z racji Studenckiego Festiwalu Piosenki, który wypromował wykonawców takiego właśnie stylu. Piosenka autorska najczęściej też jest literacką, a piosenka poetycka i literacka to chyba to samo. Nigdy nie lubiłem teoretycznych rozważań o muzyce, bo czy to ważne, jakie są wyznaczniki stylu? Ostatecznie chodzi przecież o to, czy piosenka się podoba, czy nie.

Jak zaczęła się twoja przygoda z piosenką?

Kiedy pierwszy raz usłyszałem The Beatles. Śpiewanie ich piosenek było naturalnym odruchem. Miałem wtedy 7 lat i uwielbiałem je. Teraz też je uwielbiam. Polem było wiele fascynacji, ale zaczęło się od winylowych płyt Beatlesów.

Jesteś samoukiem. Czy mógłbyś nazwać kogoś swoim mistrzem?

Nie mam mistrza ani gitarowego, ani wokalnego, ani tekstowego. Jest kilka osób, które cenię, ale „mistrz” to zbyt wielkie słowo. Jeśli miałbym przywołać kogoś, kogo chciałbym naśladować, to byliby to ogólnie muzycy ludowi. Nie chodzi mi o konkretny styl, a raczej o podejście do muzyki. Prostota wykonania, pokora, radość grania. Te cechy, które są moim zdaniem godne nazwania mistrzowskimi.

Wystąpiłeś w widowisku muzycznym Jana Kondraka „Pieśń z Pieśni”. Premiera odbyła się w grudniu 2009 r. w Lublinie. Co to za projekt?

Jest to widowisko bazujące na biblijnej „Pieśni nad Pieśniami”. Ciekawym zabiegiem jest odgrywanie postaci oblubienicy i oblubieńca przez kilkoro wokalistów. W przedsięwzięcie zaangażowani są zarówno tancerze, jak i muzycy, ale przede wszystkim młodzi lubelscy wokaliści. Jest to warte podkreślenia, ponieważ organizatorzy aktywizują młodych wykonawców, dają im szanse współpracy z zawodowymi muzykami i zaistnienia na scenie.

Blues, folklor, rock, przedwojenne piosenki. W jakim repertuarze właściwie gustujesz?

Dodałbym jeszcze kilka. Na przykład ostatnio zachwycam się suitami Bacha. Grałem też w zespole punkowym. Internet pozwala dziś na wszechstronność i byłoby głupotą z tego nie korzystać. Jednak, gdybym musiał zostać przy jednym stylu, to na pewno wybrałbym folklor. Głównie polski i amerykański.

Masz 25 lat, piszesz również własne piosenki. O jakich problemach może w nich opowiadać tak młoda osoba?

Lubię opisywać rzeczywiste sytuacje prostymi słowami. Nigdy nie rozumiałem poezji wysokich lotów. Na przykład, jeśli mam namyśli poranek, to wolę napisać „rano”, a nie „kiedy jutrzenka zbudziła rosę z kwiatów”. Nie napisałem wiele piosenek, może pięć, z tego trzy tłumaczenia tekstów angielskich. Nie mam w sobie poety.

Lynch na surowo

Na wernisażu swoich grafik i fotografii w Rondzie Sztuki znany artysta David Lynch mówił krótko: – Cieszę się, że jestem w Katowicach. To wspaniała wystawa – i po polsku – Dziękuję.


David Lynch podczas wernisażu swojej wystawy w katowickim Rondzie Sztuki

fot. Dawid Chalimoniuk/Agencja Gazeta

W kawiarni zgromadził się tłum. O zaproszenie na 25 listopada 2009 roku było trudno. Po 18.00 artysta wszedł w korowodzie fotoreporterów. Przywitał go prof. Marian Oslislo, rektor katowickiej ASP. Lynch zwrócił się do gości z podziękowaniem za przybycie i obejrzał wystawę katowickich studentów.

Na Śląsk przyjechał z Łodzi, a wcześniej otwierał swoją wystawę w Paryżu. Z przewodnikiem w osobie prof. Mariana Oslislo zobaczył w Zabrzu kopalnię Ludwik, dzielnicę Katowic Załęże oraz plac Sejmu Śląskiego. Poprosił także o spotkanie z Erwinem Sówką, śląskim malarzem prymitywistą.

Lynch znany jest głównie z artystycznych filmów. Był za nie trzykrotnie nominowany do Oscara. Sam nazywa siebie człowiekiem pomysłów. Zanim zaczął kręcić filmy studiował malarstwo. – Lubiłem malować, lubiłem też rysować – pisał o swojej młodości w książce „W pogoni za wielką rybą” wydanej w 2006 roku – I wydawało mi się, niesłusznie, że kiedy człowiek wchodzi w dorosłość, porzuca malowanie i rysowanie, żeby zająć się czymś poważniejszym. – Dalej wspomina spotkanie z kolegą: – W trakcie rozmowy napomknął, że jego ojciec jest malarzem. Pomyślałem, że malarzem pokojowym, lecz dalsza rozmowa uświadomiła mi, że jest znakomitym artystą. Ta rozmowa odmieniła moje życie. Wcześniej pociągały mnie raczej nauki ścisłe, teraz jednak wiedziałem, że chcę być malarzem. I chciałem wieść życie artysty. – W innym miejscu dodaje: – Więc zostałem malarzem.

Na wystawie w Rondzie Sztuki znalazło się ponad trzydzieści grafik wykonanych w pracowni Item Editions w Paryżu w latach 2007-2009 wraz z kamieniem litograficznym na stalowej sztaludze, akty kobiet – detale oraz stare fotografie przerobione w komputerze, zdjęcia z filmu „Inland Empire”, a także wykonane w Łodzi fotografie fabryk. Ponadto filmy krótkometrażowe kręcone od lat 60. wraz z pierwszym obrazem zatytułowanym „Sześć postaci, którym robi się niedobrze”.

– Lynch prezentuje tzw. sztukę ubogą, czyli eksponuje przedmioty surowe – mówi jeden z gości wernisażu i dodaje żartobliwie: – Jeśli Śląsk odkrywa fotografie i grafiki Hansa Bellmera, to może odkryje też Lyncha?

Wystawę można było oglądać do 5 stycznia 2010 roku.

BK

18 kwietnia 2010

Katyń w pamięci rodzinnej

"Śląsk", nr 4 (174), fragmenty

5 marca 1940 roku Józef Stalin podpisał rozkaz rozstrzelania jeńców z obozów w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie oraz przetrzymywanych w więzieniach Zachodniej Białorusi i Ukrainy. W Katowicach działają dwa stowarzyszenia dbające o ich pamięć, Rodzina Katyńska i Rodzina Policyjna 1939 r.


Pomnik Ofiar Katynia w Katowicach

fot. Zbigniew Sawicz

Akcja likwidacji obozów miała charakter tajny. Nim wiadomość o masowych grobach pod Katyniem została publicznie ujawniona, wśród miejscowej ludności krążyły bardzo powściągliwie przekazywane informacje o tym, iż przed kilku laty na terenie lasu koziogórskiego nad Dnieprem mordowano polskich jeńców wojennych. W oparciu o te pogłoski, w lutym 1943 roku, po zajęciu przez hitlerowców Smoleńska, natrafiono na zbiorowe mogiły. W tym samym roku dokonano ekshumacji.

Miejsca straceń i pochówku jeńców z obozów w Starobielsku, Ostaszkowie i więzień zachodniej Białorusi i Ukrainy były nieznane, dlatego Katyń stał się wspólnym symbolem zamordowanych.

Przez prawie pół wieku władze ZSRR utrzymywały, że na zbrodnię katyńską odpowiedzialni są hitlerowcy. Dopiero w 1990 roku prezydent Michaił Gorbaczow przekazał Wojciechowi Jaruzelskiemu dokumenty zbrodni wraz z listami wywozowymi i obozowymi. Dziesięć lat później zbudowano cmentarze wojenne w Charkowie, Katyniu i Miednoje.

W 1990 roku strona rosyjska rozpoczęła śledztwo w sprawie mordu katyńskiego. Trwało ono do 2005 roku, a jego wyniki zostały w większości utajnione. Najwyższa Prokuratura Federacji Rosyjskiej oficjalnie oznajmiła, że „nie ma podstaw do uznania zbrodni katyńskiej za zbrodnię ludobójstwa”.

Eugenia Gambuś, córka Marcina Jaworowskiego:

Po I wojnie światowej ojciec przyjechał na Śląsk. Kupił parcelę w Kochanowicach i wybudował tam dom. Po wybuchu wojny spotkaliśmy ojca podczas ewakuacji. Z uwagi na ciążę mojej matki ojciec dostał zezwolenie, by nas konwojować i w ten sposób dojechaliśmy do Antopola. Ojciec pojechał do Równego zameldować się w dowództwie. Matka błagała go, żeby został. Wtedy widzieliśmy go po raz ostatni. Miałam 10 lat. Po 17 września matka pojechała szukać go do Równego. Nie znalazła, ale widziała tam tysiące aresztowanych żołnierzy i policjantów.

Poszukiwania ojca trwały długo. Zawsze otrzymywaliśmy odpowiedź, że na terenie ZSRR Marcin Jaworowski nigdy nie przebywał. Dopiero po przekazaniu dokumentów stronie polskiej w 1990 roku odnalazł się w Miednoje. Teraz już wiem, jak zginął.


Ogólnopolska rodzina

Stowarzyszenie Rodzina Katyńska w Katowicach powstało w 1989 roku. Jest członkiem powstałej w następnym roku Federacji Rodzin Katyńskich w Warszawie i należy do większych kół w kraju. Na początku w katowickim oddziale było przeszło pięciuset członków, w tym dziewięćdziesiąt osiem wdów po zamordowanych oficerach i policjantach. W tej chwili członków jest około dwustu osiemdziesięciu, w tym dwie wdowy.

Dzięki staraniom członków stowarzyszenia naprzeciw kościoła garnizonowego św. Kazimierza Królewicza w Katowicach w 2001 roku powstał Pomnik Ofiar Katynia. Główna część pomnika na półkolistym cokole przedstawia skazanych przed egzekucją dwóch oficerów i policjanta stojących nad krawędzią skarpy dołu. Zbiórka pieniędzy potrzebnych na jego budowę rozpoczęła się w 1990 roku. Pomogły w niej władze miasta. Bogna Szklarczyk, prezes Rodziny Katyńskiej w Katowicach, opowiada o kwestowaniu pod kościołami, szukaniu sponsorów i sprzedawaniu cegiełek: – Wysyłałyśmy druki przekazów na osiedla Tysiąclecia i Paderewskiego. Poczta nie chciała odstąpić od opłat, ale dostaliśmy dużo odpowiedzi. Ktoś wysłał dziesięć złotych, a pięć musiał oddać poczcie. Autorem pomnika jest profesor Akademii Sztuk Pięknych z Katowic, Stanisław Hochuł, a architektem Marian Skałkowski. Było dużo pomysłów, ale ten był najlepszy. Inne projekty były dziwne.

W prawej bocznej nawie kościoła garnizonowego znajduje się kaplica katyńska. Na dwóch ścianach jest tam około 340 imiennych tabliczek i urna z ziemią z Katynia, Charkowa i Miednoje. – Jest tam pewna nieścisłość – mówi Bogna Szklarczyk. – Jest napisane „Katyń”, „Ostaszków” albo „Starobielsk”, bo w 1990 roku nie wiedzieliśmy jeszcze, gdzie są pochowani ci z Ostaszkowa i Starobielska. Ponieważ tak zaczęliśmy, to ciągniemy tak dalej.

Maria Nowak, córka Józefa Skuzy:

Mój ojciec był policjantem. Urodził się w 1899 roku i jest pochowany w Miednoje. Pochodził z kieleckiego. Został przeniesiony na Śląsk i tutaj poznał moją matkę. Nie wiem, ile o ojcu pamiętam, a ile dowiedziałam się z opowiadań. Był smukły, wysportowany, wysoki, z szablą – tak go zapamiętałam. Zapamiętałam też posterunek ojca. Wpadaliśmy tam czasami jako dzieci. Sadzał nas na biurku i pokazywał różne rzeczy.

Kiedy się z nami pożegnał, a było nas troje dzieci i mama, tak ślad się urwał. Miałam 7 lat. Zostaliśmy sami, bez środków do życia. Kiedy się żegnaliśmy, ojciec wsadził nas na furmanki. Nie zajechaliśmy daleko, tylko za rzekę Nidę i Niemcy nas zawrócili. Matka pracowała dzięki dobrym opiniom i pomocy rodziny. Wiem, co to głód.

Ostatni posterunek ojca był w Wojkowicach. Został zastrzelony w Twerze. O jego śmierci dowiedzieliśmy się, kiedy Jaruzelski przywiózł rosyjskie listy zamordowanych. Wtedy zapisałam się do Rodziny Katyńskiej, a później przyszłam do Rodziny Policyjnej.


Nie tylko oficerowie

Obóz jeniecki w Ostaszkowie, położony około 250 km na północny zachód od Tweru, był największym obozem specjalnym, podległym Zarządowi ds. Jeńców Wojennych NKWD. Położony na wyspie Stołbnyj jeziora Seliger, w zabudowaniach poklasztornych, przeznaczony był do przetrzymywania polskich funkcjonariuszy Policji Państwowej i Policji Województwa Śląskiego.

Ogólnopolskie Stowarzyszenie Rodzina Policyjna 1939 r. założył w 1990 roku nieżyjący już pierwszy prezes Witold Banaś. – Nie byłoby nas, gdyby nie on – mówi obecna prezes Maria Nowak. – Dwadzieścia lat temu trudno było to zorganizować. Szedł i głową otwierał zamknięte drzwi. O policjantach nie było wcześniej mowy, a przecież podczas II wojny światowej zginęło 90% śląskiej policji.

Stowarzyszenie skupia piętnaście oddziałów. Członkami są potomkowie zamordowanych policjantów: wdowy, córki, synowie, wnuki i prawnuki, którzy w związku z utratą bliskich w okresie Polski Ludowej nie mogli liczyć na pomoc władz. Honorowym członkiem jest również jeden żyjący policjant, który nie był w Ostaszkowie, ale bywa na spotkaniach Rodziny, na które przychodzi dzisiaj około pięćdziesięciu członków.

Stowarzyszeniu udało się zbudować i w 2000 roku otworzyć Polski Cmentarz Wojenny w Miednoje, gdzie spoczywają szczątki polskich policjantów, a także Grób Policjanta Polskiego na dziedzińcu Komendy Wojewódzkiej w Katowicach, gdzie co roku odbywają się uroczystości upamiętniające wydarzenia z 1940 roku. – Największe obchody mają miejsce 17 września, bo jest to rocznica pochówku szczątków Policjanta Polskiego – mówi Maria Nowak. – Dostaliśmy miejsce na grób na terenie komendy i skorzystaliśmy z tej propozycji, ponieważ podobne miejsca są często dewastowane.

Jedno z pomieszczeń Komendy Wojewódzkiej Policji w Katowicach pełni funkcję Izby Pamięci, która poświęcona jest policjantom pomordowanym przez sowieckie NKWD. W 2008 roku członkowie Stowarzyszenia rozpoczęli realizację wcześniej przygotowanego programu edukacyjnego „Odkrywamy historię”, który przeznaczony jest dla uczniów szkół gimnazjalnych i ponadgimnazjalnych. – Spotkania z młodzieżą w Izbie Pamięci są dla nas najważniejsze – mówi Maria Nowak.

Mariusz Gaś, syn Jana Gasia:

Kiedy w 1939 roku ojca zabrakło, miałem 6 lat. Pochodził z Radzionkowa. Mieszkaliśmy w Katowicach, a krótko przed wybuchem wojny zostaliśmy ewakuowani w kieleckie. Ojciec najpierw był w policji w Lublińcu, później w Komendzie Rezerwy w Katowicach. Mój dziadek pracował w administracji i też był skierowany na wschód. Dziadek z moim ojcem rozstali się pod Tarnopolem. Dziadek wrócił, a ojciec został internowany i zamordowany w Twerze.

O śmierci ojca dowiedzieliśmy się w 1990 roku po ujawnieniu list. To, że byli uwięzieni w klasztorze, to były wcześniej domniemania. Dowiedzieliśmy się o tym pośrednio, z kartki policjanta z Radzionkowa, który pisał, że w tym obozie przebywa również mój ojciec. W czasie okupacji słyszeliśmy różne wiadomości – że być może jeńcy zostali zatopieni na barce na Morzu Białym.


Do wyjaśnienia

W historiografii PRL-u problemem Katynia się nie zajmowano. – Przyjmowano wyniki powołanej w 1944 roku komisji Nikołaja Burdenki – mówi historyk, dr hab. Sylwester Fertacz, profesor Uniwersytetu Śląskiego. – Miała udowodnić, że zbrodni dokonali Niemcy i taki był efekt jej pracy.

Prof. Fertacz mówi o aspektach sprawy katyńskiej, które wymagają jeszcze badań: – Przede wszystkim losy bodaj 2300 oficerów, którzy zostali zamordowani na terenie dawnych kresów wschodnich. Jedynie w przypadku Katynia dane są dość dokładne. Nie ma dokumentacji dotyczącej selekcji i wykonywania wyroków. Nie znamy osób wyznaczonych do ich realizacji. Lista ofiar nie jest pełna. Na podstawie tego, ilu oficerów zaginęło, można przypuszczać, że zamordowano 23 tys. jeńców. Wynika to z obliczeń polskiego rządu emigracyjnego. Mówi się też o zamordowanych w Katyniu dwóch kobietach. Prawdopodobnie jedną z nich była córka generała Józefa Dowbora-Muśnickiego.

Bogna Szklarczyk, córka Kazimierza Frąckowiaka:

Całe życie mama mówiła, że nie wolno się przyznać, że ojciec zginął w Katyniu. W życiorysach pisaliśmy, że ojciec poszedł w 1939 roku na wojnę i w czasie działań wojennych zaginął.


BK

Wywiad z Marcinem Koszałką

Filmowiec z drugiego planu

"Suplement", nr 5/2009

Operator, reżyser, dokumentalista i scenarzysta. Absolwent i wykładowca Wydziału Radia i Telewizji UŚ. Zdobywca wielu nagród, w tym na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni za zdjęcia do filmu „Pręgi” i polskiego kandydata do Oskara – „Rewersu”.


Marcin Koszałka i Magdalena Piekorz na planie filmu "Pręgi"

fot. materiały promocyjne

Gdyby miał pan nakręcić film ze swoim mistrzem, to kto by to był?

Numer jeden, jako człowiek i jako artysta, to dla mnie prof. Bogdan Dziworski, wykładowca na naszym wydziale. Być może za dwa lata zrobimy razem film w Gruzji.

Czy to prawda, że przygodę z kinem zaczął pan jako nocny stróż w kinie?

Tak. W latach 90. pracowałem w krakowskim kinie „Kijów”, a potem w nieistniejącym już kinie „Wanda”.

Jak wpłynęły na pana studia na Uniwersytecie Śląskim?

Zdobyłem zawód, który jest moją pasją. Celowo nie wybrałem szkoły łódzkiej. Chciałem być w szkole, która w tamtych czasach była na uboczu i w której połowa roku nie będzie dziećmi znanych ludzi. Teraz nasi studenci zdobywają coraz więcej nagród i mówi się nawet, że nasza szkoła jest lepsza. Jedyny zarzut, jaki mam, to działanie w ramach struktury uniwersytetu. Dostajemy podobne pieniądze jak biologia czy geografia, a Łódź zawsze miała dofinansowanie z Ministerstwa Kultury. Mamy świetnych wykładowców, ale kiepski sprzęt. Może miasto powinno pomóc?

Rozmawiamy przed kinową premierą „Rewersu” Borysa Lankosza. Jak wyglądała praca na planie?

Borys dał mi dużo swobody. Mamy do siebie zaufanie. Zrobiliśmy czarno-białe zdjęcia, które są dzisiaj rzadkie. Film opowiada historię z lat 50., ale mimo scenografii i kostiumów zdjęcia nie są stylizowane na tamte lata, tylko mają rys nowoczesny. Tak samo muzyka. I to
jest w tym filmie najciekawsze

Pana zawód jest trochę niewdzięczny, bo widzowie rzadko zwracają uwagę na to, kto zrobił zdjęcia do filmu.

Nawet polscy krytycy rzadko coś piszą. Pewnie dlatego powstał festiwal Camerimage, żeby operatorzy byli bardziej doceniani. Jesteśmy ludźmi drugiego planu i nie jestem zły, że przeciętny widz nie zauważa mojej pracy, bo zauważają ją fachowcy.

Jest pan autorem zdjęć do amerykańskiej produkcji „House” z 2007 roku. Jaka była tam różnica w podejściu do pracy operatora?

To była ciekawa przygoda, bo trzeba było zrobić dużo efekciarskich ujęć. Metoda pracy była amerykańska. Reżyser decydował o wszystkim, chociaż liczył się z moim zdaniem. Amerykanie wykonują plan i nie ma za bardzo możliwości, żeby improwizować, a to często mi się nie podoba. W Polsce operator jest ważny, ale na Zachodzie już nie.

W pana dokumencie „Istnienie” aktor Jerzy Nowak przygotowuje się na śmierć. Pojawiły się głosy, że to manipulacja, a aktor wystąpił tam dla sławy. Czy nie boi się pan subiektywizmu i kreacji w dokumencie?


Nie przyjmuję tych zarzutów, bo to są rozważania teoretyczne. Czysty dokument nie istnieje. Żaden dokument nie jest prawdą. Nawet „Muzykanci” Karabasza, którzy uznawani są za czysty obserwacyjny dokument, są kreacją. Ci tramwajarze, którzy grali w orkiestrze, wiedzieli, że stoi kamera.

Dokumenty kręci pan, żeby oswoić swój lęk przed śmiercią. Udaje się?


Tego nie można zrobić. Moją rolą nie jest rozprawianie się z własnymi lękami, tylko sprawa społeczna, żeby widz zastanowił się nad pewnymi rzeczami. Podejrzewam, że gdybym nie miał tego lęku, to nie potrafiłbym robić filmów.

BK