27 lutego 2020

13 lutego 2020

Szemrany

"Gazeta Mysłowicka", nr 1/2020 (101)

8 lutego 2020

Renata Dancewicz o studiach w Łodzi i roli w „Ich czworo”

„Co jest grane w Łodzi”, Złote Przeboje, 7 lutego 2020

4 lutego w Teatrze Muzycznym w Łodzi mogliśmy oglądać „Ich czworo” Teatru Polonia w Warszawie w reżyserii Jerzego Stuhra. Przy tej okazji rozmowa z Renatą Dancewicz, która w sztuce Gabrieli Zapolskiej gra postać wdowy.


Renata Dancewicz i Tomasz Kot w „Ich czworo”

fot. Teatr Polonia

Jak pani trafiła do Szkoły Filmowej w Łodzi?

Chciałam zostać aktorką. Pierwszy raz zdawałam na aktorstwo do Warszawy i się nie dostałam. Studiowałam już prawo w Warszawie i nie chciałam już zdawać do szkoły w Łodzi, bo stwierdziłam, że jak nie dostałam się do Warszawy, to nie. Ale miałam chłopaka, który kręcił filmy i czasem w nich grałam. Bardzo chciał być reżyserem filmowym i przywiózł do Łodzi swoje i moje papiery. On się nie dostał, a ja tak. W ten sposób zostałam w Łodzi.

Jak pani wspomina ten czas? To były dwa lata.

Niecałe, bo wyleciałam ze szkoły po trzecim semestrze, czyli w połowie drugiego roku. Łódź jest moją wielką miłością. To szczególne miejsce. Nie znam drugiego takiego miasta.

Często pani tu przyjeżdża?

Jestem z teatrem, ale to krótkie wizyty. Czasem robimy sobie wyjazdy z przyjaciółkami. Pamiętam, jak był tu Camerimage. Przyjeżdżam też na rocznice szkoły albo tak sobie. To zawsze wyprawy sentymentalne.

Mam wrażenie, że Łódź zasługuje na coś lepszego. W latach 90. i na początku XXI w. było wrażenie, że to miasto to dekadencja, że nie ma środków albo pomysłu. To się oczywiście zmienia. To niezwykłe miejsce. Piotrkowska albo cmentarz żydowski. Jest przepiękny i chciałabym tam spocząć. Zastanawiam się, jak to załatwić!

To nie takie proste.

Wiem! Jest też Muzeum Sztuki, Manufaktura, hotel Andel's, okolice szkoły, parku, Księży Młyn czy szlajanie się po mieście. To rzeczy, które we mnie bardzo rezonują i bardzo lubię tu przyjeżdżać. Nie robię tego często, bo im człowiek starszy, tym czas szybciej biegnie i jest go coraz mniej na fajne rzeczy, ale Łódź jest czymś, co wspominam. Może dlatego, że zostałam wyrzucona ze szkoły i moja tutejsza kariera została brutalnie przerwana. Może przez cztery lata bardziej bym się nasyciła miastem. Ale mieszkałam tu dwa i wspominam to bardzo dobrze.

Wyobrażam sobie, że ktoś wyrzuca kogoś za drzwi i mówi: „My cię tutaj nie chcemy!”, ale to tak pewnie nie wyglądało.

Tak było, wyrzucili mnie. Byłam bardzo zrozpaczona. Nie byłam pilną studentką, ale miałam tu przyjaciół, chłopaka i czułam się, jakby wszyscy zostali w bezpiecznym gnieździe, a mnie wywalili. To było straszne, była trauma. Ale mimo to mieszkałam w Łodzi jeszcze przez kilka miesięcy. Pożytek był taki, że wcześniej grałam w etiudach studenckich i wtedy robiłam to za darmo, jako studentka, a jak już mnie wyrzucili, to wtedy mi płacili, więc chociaż taki był zysk!

Coś pani przeskrobała?

Nie, wszystko się tak złożyło. To długa historia.

Była pierwsza połowa lat 90. Gdzie się wtedy w Łodzi chodziło, co się robiło, jak pani spędzała czas?

Mieszkaliśmy na Piotrkowskiej. To samo w sobie jest legendarnym adresem i tam działy się różne rzeczy. Chłopcy mieszkali na Ciesielskiej, w równie legendarnym akademiku na Bałutach, gdzie nas często zapraszali. Tam też były imprezy. Specyfika studiowana w Szkole Filmowej w Łodzi jest taka, że mnóstwo czasu spędza się w szkole. Ale pamiętam, że był bar na Zamenhofa, Esperanto, gdzie chodziłyśmy z przyjaciółką Kuną i brałyśmy kawę z adwokatem i galantynę albo zimne nóżki. Wtedy wydawało nam się to szczytem elegancji. Był hotel Światowid, knajpki na Piotrkowskiej. W porównaniu z dzisiejszymi możliwościami życia towarzyskiego, to była cicha msza przy bocznym ołtarzu, ale dla nas to wystarczyło.