Biały frak Grechuty
"Suplement", nr 2/2007
O najnowszym albumie „Historia pewnej podróży” z piosenkami Marka Grechuty i o tym, dlaczego egzaminy są tak ważne w życiu każdego człowieka, opowiada Grzegorz Turnau.
fot. Tomasz Sikora
Spotykamy się po koncercie, na którym prezentował pan piosenki Marka Grechuty. W „Tygodniku Powszechnym” napisał pan, „że biały frak [Marka Grechuty] skrojony jest tylko na jednego aktora, że nikt nie będzie mógł go przerobić dla innej postaci”. Czy grając jego piosenki nie poczuł się pan takim krawcem, szyjącym biały frak?
Odróżniam niepowtarzalną sztukę estradową Marka Grechuty od piosenek, które po sobie pozostawił. Był twórcą, wykonawcą, autorem tekstów i kompozytorem tych piosenek, ale utwory żyją poza faktem wykonywania ich przez niego. Nie wszystkie nadają się do nowej interpretacji, ale wiele z nich – tak. Nie wszedłem w rolę krawca, który przerabia biały frak, wszedłem w rolę człowieka, który ma przed sobą bogatą spuściznę artysty, którego już nie ma. Chociaż ta płyta była tworzona, zanim okazało się, że będzie poświęcona jego pamięci.
Traktuję spuściznę Marka Grechuty jak coś klasycznego. Mam do czynienia z utworami, które można interpretować na nowo, jak w teatrze, gdzie szuka się nowych kluczy do istniejących już klasycznych utworów.
Proszę opowiedzieć o atmosferze, jaka panowała, kiedy był pan uczniem i studentem.
W 1981 roku wróciłem do liceum ogólnokształcącego po rocznym pobycie w Anglii, gdzie ukończyłem ósmą klasę szkoły podstawowej. Chodziłem na kursy aktu, rysowałem, miałem wielkie ambicje aktorskie i chciałem pójść do szkoły teatralnej.
W liceum było prężnie działające kółko teatralne. Dostałem się do niego, ale kiedy okazało się, że gram na fortepianie, to powiedziano mi, że nie będę aktorem, tylko kierownikiem muzycznym. Mimo woli wróciłem do gry na fortepianie, chociaż miałem jej serdecznie dosyć po doświadczeniach szkoły muzycznej. Zacząłem znowu grać, aranżować, pisać na skrzypce i śpiewać. Od słowa do słowa, zacząłem pisać piosenki i po dwóch latach miałem już całkiem spory, własny, młodzieńczy, z dzisiejszej perspektywy, nieważny już, dorobek.
Musiało być ciężko nadrabiać zaległości w szkole, pisał pan egzaminy komisyjne.
To było po kolejnym powrocie, bo wyjechałem na pół roku do Stanów Zjednoczonych. Miałem egzaminy komisyjne, bo nie chciano mi uznać amerykańskiej szkoły. Byłem w opałach, ale ratowało mnie to, że oprócz tego robiłem swoje, czyli pisałem piosenki i występowałem, a było to w szkole życzliwie przyjmowane.
Wtedy poznał pan twórczość Marka Grechuty.
Zobaczyłem jego recital i zrozumiałem, że jest to rodzaj świata, w którym chciałbym zamieszkać. Chciałem pójść w tym kierunku, poznać poetów, których on odkrywał, śpiewać podobne piosenki i wzorować się na nim. To stało się bardzo szybko, bo jeszcze w liceum wystartowałem na Studenckim Festiwalu Piosenki w Krakowie i dostałem tam główną nagrodę. To spowodowało z kolei moją obecność w Piwnicy pod Baranami. Będąc młodym człowiekiem wyznaczyłem sobie drogi na dalsze życie.
Razem panowie występowali i podróżowali. Zastanawia mnie, jakim człowiekiem był Marek Grechuta prywatnie?
Prywatnie znałem go bardzo słabo, spędziłem z nim mało czasu. To były podróże lub pojedyncze spotkania towarzyskie. On nie był człowiekiem, zwłaszcza przez ostatnie dziesięć lat życia, biorącym czynny udział w życiu towarzyskim. Nie poczuwam się do zażyłości z nim. Teraz wiem, że traktował życzliwie to, co robię i dawał mi to do zrozumienia. Był człowiekiem oryginalnym, niezwykłym, w dobrych okresach szalenie dowcipnym, bardzo wesołym i zaskakującym.
W rozmowie z Piotrem Najsztubem powiedział pan, że wszystko w pana życiu stało się przypadkiem. Czy w takich kategoriach myśli pan też o swojej wygranej w wieku 17 lat na Studenckim Festiwalu Piosenki? Myślę, że musiał pan świadomie pokierować swoją karierą.
Są decyzje, które podejmujemy świadomie i takie, które podejmujemy nieświadomie, a dopiero później odkrywamy, że zostały podjęte. W moim przypadku było i tak, i tak. W tym sensie w życiu ważne jest wszystko, co robimy. Studiowałem przez trzy lata anglistykę w Collegium Paderevianum, równolegle występując więcej poza Piwnicą, ale w pewnym momencie okazało się to niemożliwe do pogodzenia. Stanąłem przed wyborem: albo udaję studenta, albo rezygnuję ze studiów i poważnie podchodzę do tego, czym jest sztuka estradowa. Wybrałem to drugie. Miałem już wtedy dziecko, rodzinę. W pewnym sensie te okoliczności zdecydowały za mnie. Gdybym nie miał powodzenia, zaproszeń na koncerty i motywacji, to być może skończyłbym studia i zajmowałbym się dziś czymś innym.
Piotr Skrzynecki, człowiek, który skończył studia, ale nie miał magisterium, bardzo dużą wagę przywiązywał do wykształcenia. Nie po to, żeby potem uprawiać zawód, który wynika z wykształcenia. Mówił, że każdy człowiek, jeśli chce mieć solidną bazę i fundament do przyszłego życia, musi zdać co najmniej pięćdziesiąt egzaminów. Po pewnym czasie zrozumiałem, że to niekoniecznie muszą być egzaminy akademickie, po prostu egzaminy w różnej formie, w różnych punktach istnienia. Resztę można sobie dopowiedzieć.
27 kwietnia 2010
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz