18 kwietnia 2010

Wywiad z Magdaleną Piekorz

Widzowie są najważniejsi

"Suplement", nr 5/2008

Reżyserka Magdalena Piekorz, absolwentka i wykładowca Wydziału Radia i Telewizji UŚ, ponownie we współpracy z chorzowskim pisarzem Wojciechem Kuczokiem nakręciła swój drugi film fabularny. „Senność” to trzy historie o ludziach w emocjonalnym letargu. W rozmowie z „Suplementem” autorka opowiada o swoim nowym filmowym przebudzeniu.


fot. filmpolski.pl

Czy lubi pani oglądać filmy do późna w nocy, pijąc kawę za kawą?

Tak, kiedy byłam małą dziewczynką i rodzice zawozili mnie na weekendy do dziadków, czekałam, aż dziadkowie zasną i oglądałam nocne kino. Pamiętam filmy „Życie Kamila Kuranta”, „Zaklęte rewiry”, „Nóż w wodzie”. Wielu rzeczy nie rozumiałam, ale na pewno te filmy odcisnęły na mnie swoje piętno. Dzisiaj całe dnie spędzałabym w kinie. Kiedy przyjeżdżam do domu w Katowicach, nocami często siedzę z mamą i oglądamy na DVD film za filmem.

Kiedy scenarzysta Wojciech Kuczok zadzwonił do pani z propozycją filmu, powiedział, że byłaby to opowieść o ludziach, którzy przesypiają swoje życie. Pani, jak przyznaje w wywiadach, była w podobnej sytuacji, a ten film był przebudzeniem. Co miała pani na myśli?

Przez ostatnie cztery lata walczyłam o cztery kolejne projekty i traciłam już siły. Myślałam, że nie zrobię następnego filmu. Kiedy Wojtek Kuczok zadzwonił do mnie z propozycją zrobienia filmu o ludziach w stanie twórczej niemocy, pomyślałam, że i mnie to dotyczy. Chociaż u mnie ta niemoc wynikała raczej z przyczyn technicznych, bo nie potrafiłam znaleźć pieniędzy na kolejne filmy.

W 2004 roku za film „Pręgi” dostała pani prestiżową nagrodę Złote Lwy w Gdyni i miała problem ze zrealizowaniem aż czterech projektów?


Środowisko uznało chyba, że powinnam odetchnąć i dojrzeć do następnego filmu. Poza tym u nas traktuje się nagrody jako zwieńczenie pewnego etapu pracy, nie idą za nimi ani zainteresowanie producentów, ani większe możliwości. O każdy następny film trzeba walczyć od podstaw.

Miała pani wpływ na scenariusz, na podstawie którego Wojciech Kuczok napisał powieść. Książka i film są do siebie wyjątkowo podobne. Jaki miała pani udział w tworzeniu tych scenariuszowo-książkowych historii?

Trudno na to pytanie odpowiedzieć, bo nie czuję się scenarzystką. Każde zdanie napisane w scenariuszu jest Wojtka. Wymyślał historie na głos i razem się nad nimi zastanawialiśmy. Nie odważyłabym się napisać dialogu, a Wojtek ma do tego talent. Włączałam się w jego proces tworzenia jedynie wtedy, kiedy wydawało mi się, że pewne rzeczy są albo nieprzekładalne na język filmu, albo zbyt literackie. Wojtek często prowadzi historie w stronę smutnych zakończeń, a ja lubię zostawiać bohaterom światło. Myślę, że dopóki nie dojdziemy do sytuacji ostatecznych, zawsze jest szansa, żeby się odbić. Książka powstała w tym przypadku później niż scenariusz, właściwie na jego kanwie, ale była dla mnie odkrywcza, bo w filmie trójwątkowym nie ma miejsca dla dygresyjności, literatura jest dużo bardziej pojemna.

Krytycy nie zawsze są „Senności” przychylni. Za ten film dostała pani jednak nagrodę Złoty Klakier na festiwalu w Gdyni za najdłużej oklaskiwany film. Czy udało się nie zawieść publiczności?

Żebym mogła odpowiedzieć na to pytanie, musi upłynąć trochę czasu. Film jest w kinie dopiero dwa tygodnie. W niedzielę, zupełnie prywatnie, poszłam jednak na seans, bo byłam ciekawa, jak zwykła publiczność odbierze ten film. Była pełna sala, a ludzie fantastycznie reagowali. Spotkałam tam jednego z chłopaków, który zagrał w „Senności”. Kiedy mnie zobaczył, zaczął krzyczeć i zrobiło się zbiegowisko. Kilka osób podeszło i podziękowało. Mówili, że film się podobał. Cieszy mnie też Złoty Klakier, bo to nagroda publiczności, a dla niej przede wszystkim robi się filmy. Oczywiście przykro mi, że „Senność” nie została zauważona przez jurorów w Gdyni, ale analizuję każdą recenzję i staram się wyciągać wnioski. Nie lubię tylko złośliwej krytyki. Poza tym czas zweryfikuje wszystkie opinie.


A box office?

Wynik otwarcia był całkiem niezły – 23 tys. widzów. Śledzę też strony internetowe. Jeden chłopak napisał o 2.45 w nocy, że film jest dla wszystkich, którzy poszukują szczęścia i nie wiedzą, jak je znaleźć i że tak nim wstrząsnął, że ma bezsenną noc.

Przy pracy nad filmem pojawia się najpewniej przesyt i nie można już wszystkiego dokładnie przemyśleć. Czy dzisiaj, po premierze, zmieniłaby pani coś?

Z perspektywy czterech lat w „Pręgach” zmieniłabym może dwie albo trzy rzeczy, ale nie zrobię tego, ponieważ ten film jest taki, jaka ja byłam w tamtym czasie. Za cztery lata może zobaczę błędy, których dzisiaj nie widzę. „Senność” jest dojrzalsza niż mój debiut. Od strony formalnej była dla mnie trudniejsza, bo trzy przeplatające się wątki wymagają pewnej dyscypliny realizacyjnej, myślenia czasem ekranowym. One świadomie zostały nakręcone w innej konwencji. Wątek Bystrego i Adama jest najbliższy dramatowi psychologicznemu, wątek Roberta to groteska, a Róży trochę thriller psychologiczny. Świadome jest tutaj zróżnicowanie językowe. Ten film jest też o tym, że świat, w którym żyjemy, to wieża Babel, w której chociaż mówimy tymi samymi językami, to się nie rozumiemy.

Czy wątek Róży, która traci ukochanego, nie wydaje się pani urwany?

W każdym z wątków najważniejszy jest moment przebudzenia. Tryumf Róży nastąpił, kiedy mąż się wyprowadził. Miałam nakręconą scenę, kiedy Róża wychodzi z teatru, daje komuś autograf, przechodzi wzdłuż sutereny i kamera wjeżdża przez okno, gdzie przy stole siedzi już inna osoba – zagrał ją Wojtek Kuczok – i coś notuje, przechodzą kolejne nogi, ale on tego nie zauważa i zamyka okno. Tylko wtedy były dwa zakończenia. Cokolwiek bym dała po scenie rozsypania prochów, to byłaby kropka nad „i”, a my nie musimy jej mieć.

W jaki sposób warsztat dokumentalisty wpłynął na kręcenie fabuły?

Dokument nauczył mnie dyscypliny. Poza tym spotkałam wielu różnych ludzi, a to pomaga w budowaniu postaci i pracy z aktorem.

Jak duży udział w tworzeniu „Senności” mieli filmowcy z UŚ?

Mamy świetny wydział. Adaś Nocoń, kolega z roku Marcina, autora zdjęć, był operatorem kamery. Dzięki temu, że od dwóch lat jestem wykładowcą na wydziale reżyserii, mam już swoją grupę ulubionych studentów, których udało mi się zaprosić do współpracy. Marcin Maziarzewski był moim asystentem, Zuzanna Król była kierownikiem planu, Łukasz Nowak robił making off. To bardzo ważne, aby studenci mogli uczestniczyć w takiej pracy.

Teatr Rozrywki w Chorzowie zapowiadał musical „Oliver” w pani reżyserii.

Premiera zaplanowana jest na 1 czerwca. Wcześniej czeka mnie realizacja spektaklu „Żegnaj Judaszu” Ireneusza Iredyńskiego w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie. Myślę też o dwóch filmach, których na razie nie udało mi się zrealizować, czyli o „Krzyżu” i „Hotelu Park”. Mam nadzieję, że Wojtek napisze coś nowego i uda nam się coś razem zrobić wcześniej niż za cztery lata.

Na brak zajęć pani nie narzeka.

Narzekam na brak urlopu...

BK

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz