"Gazeta Mysłowicka", nr 30/2013
23 grudnia 2013
19 grudnia 2013
Moje dziecko wpadło w komputerowy nałóg!
"Rozmowy w toku", 10 grudnia 2013
fot. TVN
http://tvnplayer.pl/programy-online/rozmowy-w-toku-odcinki,63/odcinek-2255,moje-dziecko-wpadlo-w-komputerowy-nalog,S00E2255,24881.html
szef wydania: MT
redaktorzy: BK, JL, AM
fot. TVN
http://tvnplayer.pl/programy-online/rozmowy-w-toku-odcinki,63/odcinek-2255,moje-dziecko-wpadlo-w-komputerowy-nalog,S00E2255,24881.html
szef wydania: MT
redaktorzy: BK, JL, AM
29 listopada 2013
18 listopada 2013
Kryształowy koncert w Studiu
www.suplement.us.edu.pl, listopad 2013
– Jesteśmy tu jak jedna rodzina –
mówił gitarzysta Crystal Fighters 12 listopada podczas występu w
krakowskim klubie Studio.
Crystal Fighters w Krakowie
fot. Marcela Miś
Założona w Londynie w 2007 r. rockowa
grupa wydała jak dotąd dwa albumy: „Star of Love” (2010) i
„Cave Rave” (2013).
Przed Brytyjczykami wystąpił
wykonujący muzykę elektroniczną polski duet Rubber Dots. Crystal
Fighters przyjechali do Krakowa po koncercie w Warszawie poprzedniego
dnia. Podczas półtoragodzinnego koncertu w Studiu zespół wykonał
m.in. „LA Calling”, „Seperator”, „Plage”, „At Home”,
„Are We One”, przebój „I Love London” i „You & I”.
– Nagłośnienie na tym koncercie
było beznadziejne. Coś się zmieniło dopiero w drugiej połowie. W
ogóle nie było słychać słów, a instrumenty brzmiały za głośno
w stosunku do wokalu – komentowała jedna z uczestniczek. – Nie
mogę uwierzyć, że jestem na ich koncercie – mówiła inna,
śpiewając piosenki wraz z salą.
Śpiewało kilkaset osób. „Cześć!
Mam na imię Mimi. Kocham Londyn!”.
BK
2 listopada 2013
2 października 2013
27 września 2013
Kultura śląska to dla mnie...
"Inspiracje", 23.09.2013
Życie, energia, pień drzewa,
poczucie przynależności – mówią ludzie z regionu.
Zbigniew Cierniak, dyrektor Zespołu
Pieśni i Tańca „Śląsk”:
Całe życie. Urodziłem się w Zbrosławicach, wychowywałem w Zabrzu – dorastałem w śląskiej kulturze, by w końcu związać z nią na stałe swoją karierę zawodową. Śląsk jest mi bliski od urodzenia ze wszystkimi wartościami, jakie niesie ze sobą: etosem pracy, wiarą w Boga, różnorodnością i bogactwem tradycji, niepowtarzalną obrzędowością oraz oczywiście pięknem i wielobarwnością kultury. Przez 20 lat występowałem na scenie z Zespołem Pieśni i Tańca „Śląsk” jako artysta, od dwóch lat jestem dyrektorem tej instytucji – troska o kulturalne bogactwo regionu to moja codzienność. Misją zespołu jest pielęgnowanie śląskiej kultury: tańca, śpiewu, muzyki – a przede wszystkim ocalenie od zapomnienia tych bezcennych wartości i przekazanie następnym pokoleniom. Kierując zespołem „Śląsk” mam możliwość podejmowania konkretnych działań, aby tę kulturę popularyzować wśród młodego pokolenia, np. poprzez funkcjonujące w zespole Śląskie Centrum Edukacji Regionalnej. Obserwuję z radością, jak dzieci i młodzież chętnie uczestniczą w koncertach edukacyjnych, warsztatach tanecznych i wokalnych, poznają historię zespołu czy biorą udział w konkursach i przeglądach pieśni regionalnej. To daje ogromne poczucie satysfakcji z wychowania kolejnego pokolenia, które też kiedyś będzie mogło z dumą powiedzieć, że kultura śląska to dla nich całe życie.
Raspazjan, malarz:
Pachnąca lasem, przyczajona w pozostałościach po hucie albo kopalni energia o nieokreślonym kształcie, będąca w procesie transformacji, rosnąca w siłę, posługująca się śląską gwarą i mieniąca się tysiącami barw.
Mirosław Neinert, dyrektor Teatru
Korez:
Pień drzewa. Pień twardy, zdrowy, ciągle żywy. Mocno zakorzeniony w tradycji i historii a gałęziami sięgający w przyszłość. Gałęziami, na których ciągle rosną zielone, świeże liście. To drzewo – żywe, szumiące i trwałe, produkuje tlen, którym oddycham na co dzień. Burze nie zwalą tego drzewa, żadna siekiera go nie zetnie. Przez wieki będziemy odpoczywać i tworzyć w jego cieniu.
Sonia Wilk, kierownik Działu
Plastyki Nieprofesjonalnej Muzeum Śląskiego:
Przede wszystkim to moje poczucie przynależności – to zrozumiały dla mnie kod, dzięki któremu czuję się u siebie. I wcale nie mam tu na myśli stereotypów – krupniok, wice, szlagry. Śląsk to przecież także kultura wysoka – muzyka, literatura, sztuka. Ma to dla mnie bardzo głęboki wymiar, tym bardziej, że chociaż większość mieszkańców regionu to rdzenni Ślązacy od kilku pokoleń, w tym także moja rodzina, u mnie w domu nigdy nie posługiwaliśmy się gwarą, a zatem o moim poczuciu tożsamości decyduje nie tyle język, co duma z tego, że jestem stąd i mam się czym chwalić.
9 września 2013
Energia CocoRosie na urodziny Katowic
www.suplement.us.edu.pl, wrzesień 2013
Amerykański alternatywny duet
wystąpił 8 września w Galerii Szyb Wilson inaugurując obchody
148. rocznicy powstania miasta.
CocoRosie w Katowicach
fot. Marcela Miś
CocoRosie. Dwie siostry. Sierra i
Bianca Casady. Nazywane przez mamę Coco i Rosie. Urodzone w Stanach
Zjednoczonych, odpowiednio w 1980 i 1982 r. Rozstały się w roku 1994
i ponownie, po 9 latach rozłąki, spotkały się w Paryżu. Tam
zamknęły się w łazience i nagrały swój pierwszy album. Płyta
„La Maison de Mon Rêve” („Dom moich marzeń”) ukazała się
w 2004 r. Od tamtej poty siostry nagrały pięć albumów. Ostatni,
„Tales of a Grass Widow” („Opowieści o słomianej wdowie”),
ukazał się w 2013 r.
Sierra i Bianca pojawiły się z
zespołem na scenie m.in. wśród fortepianu, harfy, instrumentów
elektronicznych, rozwieszonych na sznurze ubrań, toaletki, przy
której zmieniały makijaż i ekranu, na którym wyświetlane były
wizualizacje.
W Katowicach publiczność usłyszała
m.in. „God Has a Voice, She Speaks Through Me”, „Gravediggress”,
„K-Hole”, „Poison”, „Tears for Animals”, „Teen Angel”,
„Turn Me On” i kapitalnie wykonany „Villain”. Przeważnie w
aranżacjach różniących się od albumowych.
– Musiałam poprosić, żeby ktoś
mnie uszczypnął. Bardzo mi się podobało – mówiła jedna z
uczestniczek.
Pod koniec wyjątkowego koncertu na
sznurze nie było już rozwieszonych ubrań. Wykonawcy mieli je na
sobie.
W programie obchodów urodzin miasta
m.in. koncerty: 13 września Meli Koteluk, Comy i Myslovitz (Dolina
Trzech Stawów, godz. 18.30), Medulli, Fair Weather Friends i Kalibra
44 (pl. Sejmu Śląskiego, godz. 18), 14 września Holly Blue, Ani
Dąbrowskiej, Czarno-Czarnych i Big Cyc (Dolina Trzech Stawów, godz.
17). Wstęp wolny. Pełny program pod adresem
http://miasto-ogrodow.eu.
30 sierpnia 2013
15 sierpnia 2013
OFF był ON
myslowice.twojemiasto.info, 15 sierpnia 2013, www.suplement.us.edu.pl, sierpień 2013
4 sierpnia zakończyła się w Katowicach ósma edycja Off Festivalu. W ciągu czterech dni w centrum miasta i Dolinie Trzech Stawów wystąpiło ponad osiemdziesięciu wykonawców.
4 sierpnia zakończyła się w Katowicach ósma edycja Off Festivalu. W ciągu czterech dni w centrum miasta i Dolinie Trzech Stawów wystąpiło ponad osiemdziesięciu wykonawców.
fot. Marta Kowalska
Off zadebiutował w 2006 r. w
Mysłowicach. – Jest to jedna z najważniejszych imprez muzycznych
tego rodzaju w Europie. Przebyliśmy długą i wyboistą drogę, żeby
znaleźć się w tym miejscu – mówił dyrektor festiwalu Artur
Rojek w wywiadzie dla serwisu Twoje Miasto.
W Dolinie Trzech Stawów koncerty
odbywały się na czterech scenach: głównej mBanku, leśnej, Trójki
i eksperymentalnej.
Zbigniew Wodecki z grupą Mitch &
Mitch zauroczył publiczność wykonaniem swojej debiutanckiej płyty
z 1976 r. Amerykanie z kultowego The Smashing Pumpkins zaprezentowali
nowsze piosenki, jak również te z lat 90. The Walkmen (USA) nie
zapomnieli o swoim przeboju „The Rat”. Miłośnicy łagodniejszych
brzmień mogli w tym czasie posłuchać nastrojowej Julii Holter
(USA). Po ośmiu latach na scenę festiwalu powrócił
elektroniczno-jazzowy duet Skalpel, którego płyty ukazały się
nakładem kultowej londyńskiej wytwórni Ninja Tune. Gitarowy show
bez świateł, ale wzbogacony wizualizacjami, dał kanadyjski
Godspeed You! Black Emperor. Dobrą zabawę zafundowała reaktywowana
elektroniczno-dyskotekowa grupa Super Girl & Romantic Boys, która
po 15 latach wydała w tym roku swoją debiutancką płytę. Chwilę
później na scenie pojawili się rockowi Amerykanie z Deerhunter.
Ostre dźwięki zaprezentowali na finał Irlandczycy z kultowego My
Bloody Valentine, na którego wydaną w tym roku nową płytę fani
musieli czekać aż 22 lata. Jeden z ostatnich występów dał Mykki
Blanco (USA), który prezentując elektroniczne dźwięki tańczył
przed publicznością w bieliźnie.
Festiwal to nie tylko muzyka. Melomani
mogli też spotkać się z literatami i wziąć udział w pokazach
filmowych.
Zdania o imprezie są podzielone. –
Jest OK, ale bez rewelacji. Podobał mi się Wodecki. Smashing
Pumpkins wystąpili bez entuzjazmu, a koncert My Bloody Valentine był
źle nagłośniony. Wizualnie mi się podobał, ale nie było słychać
wokali – mówił jeden z uczestników. – Podobał mi się
Godspeed You! – dodała jedna z uczestniczek. – Przy tej muzyce
można było odpłynąć i pomarzyć. Najbardziej podobał mi się
ostatni dzień. Koncerty Super Girl & Romantic Boys i Mykki
Blanco dały mi dużo pozytywnej energii.
Na Off Festivalu bawiło się
kilkanaście tysięcy osób. Jak mówił napis przy głównej scenie:
„OFF is ON”.
BK
31 lipca 2013
29 lipca 2013
Połączone brzmienia na Męskim Graniu
www.suplement.us.edu.pl, lipiec 2013
Możdżer, O.S.T.R., Soyka, Nosowska
i Łobaszewska. To tylko niektórzy z wykonawców, którzy wystąpili
ze sobą na jednej scenie podczas koncertu 20 lipca w Chorzowie.
O.S.T.R., Katarzyna Nosowska i Small Synth Orchestra w Chorzowie
fot. BK
Męskie Granie wystartowało w 2010 r.
Od tamtej pory cykl letnich koncertów odwiedza co roku największe
miasta Polski. W tym roku dyrektorami artystycznymi imprezy są
wokalistka zespołu Hey Katarzyna Nosowska i raper Adam „O.S.T.R.”
Ostrowski (Ostry).
– Bywa, że z pozornie mało spójnych
składników powstaje szalenie interesujący dla kubków smakowych
koktajl – mówiła w czerwcu wokalistka Hey. – Tak widzę
mieszankę Ostrego i Nosowskiej. To prawdziwe porozumienie poza
stylami, dowód na istnienie płaszczyzny wrażliwości i pasji, na
której spotkać może się każdy, z każdym. Adam jest dla mnie
dodatkowym źródłem zasilania.
W chorzowskiej Sztygarce wystąpili:
Krzysztof Zalewski, Ballady i Romanse, Fisz i Emade z grupą
Tworzywo, Très.B i
energiczna Maria Peszek, promująca swój ubiegłoroczny album „Jezus
Maria Peszek”.
Pianista Leszek Możdżer pojawił się
na scenie w towarzystwie Ostrego. Było to ciekawe połączenie rapu
i muzyki jazzowej. W trakcie przygotowań do występu z fortepianu
Możdżera urwała się noga, pokazana publiczności przez
prowadzącego wieczór Piotra Stelmacha, dziennikarza radiowej Trójki (dla fortepianu organizatorzy znaleźli inne oparcie).
Stanisław Soyka wystąpił z
piosenkami m.in. Czesława Niemena. Gościem podczas tego występu
był gitarzysta Niemena Tomasz Jaśkiewicz i Katarzyna Nosowska,
która wraz z Soyką zaśpiewała jedną z piosenek.
Po zespole Hey (z udziałem Soyki) na
scenie pojawiła się grupa 2Cresky z gościnnym udziałem wokalisty
L.Stadt Łukasza Lacha. Występowi towarzyszyły wyświetlane na
telebimie animacje.
Podczas koncertu Ostrego wystąpiła
obchodząca tego dnia urodziny Grażyna Łobaszewska, dla której
publiczność zaśpiewała „Sto lat”.
Podczas wieczoru za wizualizacje na
scenie odpowiedzialny był Tomasz „Spider” Pająk.
W przerwach między koncertami
prowadzący Piotr Stelmach wraz z kamerzystą ruszył za scenę, aby
pokazać publiczności kulisy organizacyjne. Dla uczestników
koncertu miał też prezenty w postaci płyt.
– Jest tu dobra organizacja – mówił
jeden z uczestników. Dobrym pomysłem była kaucja za kubki na piwo.
Na terenie imprezy pomogło to utrzymać porządek.
– Animacje na 2Creskach były super.
Podobała mi się Maria Peszek – mówiła jedna z uczestniczek.
Koncertem finałowym był występ Small
Synth Orchestra, powstałej specjalnie na Męskie Granie. Wraz z nią
Katarzyna Nosowska i O.S.T.R. wykonali na zakończenie promującą
imprezę piosenkę „Jutro jest dziś”.
BK
28 czerwca 2013
23 czerwca 2013
Paul McCartney: Cześć Polacy, dobry wieczór Warszawo!
– Przykro mi, że nie potrafię powiedzieć więcej, ale to dla mnie bardzo trudny język – mówił 71-letni muzyk. 22 czerwca wystąpił na Stadionie Narodowym w ramach trasy „Out There!”. Chociaż od lat 80. nie okupuje już pierwszych miejsc list przebojów, żyjąca legenda podbiła serca publiczności.
Paul McCartney w Warszawie
fot. BK
Był to jeden z trzech koncertów,
które w tym roku były Beatles zagra w Europie.
Podczas prawie trzygodzinnego występu
McCartney wykonał piosenki z repertuaru legendarnej czwórki
(1960-1970), Wings (1971-1981) i utwory solowe, m.in.: „Band on the
Run”, wzruszający „Blackbird”, „Eleanor Rigby”, „Get
Back”, „Hey Jude”, „Lady Madonna”, „Let It Be”, „My
Valentine” (z najnowszej, wydanej w 2012 r., płyty „Kisses on
the Bottom”), „Paperback Writer”, „Something”, „Yesterday”
oraz widowiskowe „Helter Skelter” i „Live and Let Die”.
Podczas „Hey Jude” fani wyciągnęli
wydrukowane kartki z napisami „Hey” i „Paul”. Na pierwszym
bisie McCartney pojawił się z polską flagą w rękach.
Kiedy w marcu organizator występu w
Polce wypuścił do sprzedaży bilety, najtańsze kosztowały 242 zł.
Przed koncertem można je było kupić za 129 zł. Zabieg
marketingowy czy brak zainteresowania? Tak czy inaczej piosenek
wysłuchało na stadionie 26 tys. osób i było to jedno z
najważniejszych wydarzeń muzycznych w Polsce od lat.
– Chociaż było słabe nagłośnienie,
to i tak mi się podobało. Nie podejrzewałem, że kiedykolwiek
usłyszę te utwory na żywo – mówił jeden z uczestników
koncertu.
Była to pierwsza wizyta McCartneya w
Polsce. Po wykonaniu na bis piosenek „Golden Slumbers”, „Carry
That Weight” i „The End” z albumu The Beatles „Abbey Road”
muzyk zszedł ze sceny przy wybuchach sztucznych ogni i konfetti.
Pożegnał się słowami: – Do zobaczenia następnym razem!
BK
Cudowna Bartosiewicz zagrała w Parku Śląskim
www.suplement.us.edu.pl, czerwiec 2013
21 czerwca gwiazda lat 90. i
artystka, której koncerty są rzadkością, wystąpiła w ramach
obchodów 63. urodzin parku w Chorzowie.
Edyta Bartosiewicz w Chorzowie
fot. BK
Edyta Bartosiewicz zadebiutowała w
1992 r. albumem „Love”. Jest autorką pięciu bardzo dobrze
przyjętych przez fanów i krytykę przebojowych krążków oraz
laureatką pięciu Fryderyków i Paszportu Polityki. Jej ostatnia
płyta ukazała się w 1998 r. Po premierze „Wodospadów łez”
zniknęła ze sceny. Występowała i nagrywała sporadycznie. Po
latach przerwy artystka zagrała pierwszy koncert w 2010 r. w
Warszawie. Od tamtej pory wystąpiła z koncertem jedynie kilka razy.
W 2011 r. nagrała piosenkę „Witaj w moim świecie” do filmu
„Kubuś i przyjaciele”.
Wyczekiwana od wielu lat płyta
artystki, której premiera wielokrotnie była przekładana,
„Renovatio”, zapowiadana jest po wakacjach. Oficjalna premiera
singla z płyty, „Rozbitkowie”, będzie miała miejsce 24
czerwca.
W Chorzowie publiczność usłyszała
m.in. piosenki: „Niewinność”, „Ostatni”, „Siedem mórz,
siedem lądów”, „Urodziny”, „Zabij swój strach”, „Zegar”,
rewelacyjny cover Joy Division „Love Will Tear Us Apart”, a na
bis m.in. „Upaść, by wstać”.
Artystka zagrała na Śląsku po raz
pierwszy od 2005 r., kiedy gościnnie wzięła udział w
jubileuszowym koncercie grupy Myslovitz w Mysłowicach. Występ
sprzed 8 lat wspominała podczas Urodzin Parku Śląskiego. Po próbie
w Mysłowicach przyjechała z managerem do „parku chorzowskiego”,
pływała na łódce i sprawiło jej to ogromną radość.
To był wieczór pełen wzruszeń.
BK
23 maja 2013
Ze słownika: akademik – członek akademii, student, dom akademicki
"Suplement", nr 2/2013
Wyremontowana
kuchnia, cicha, ładna okolica, sympatyczni pracownicy, miła
atmosfera, miejsca dla palaczy. Tak jest na Ligocie. Są też minusy.
Znikający internet, małe pokoje, brak biurek, mało pralek, stan
ubikacji, duża odległość od uczelni, grasujące dziki. Dla
jednych drogo, dla innych nie. Tak przynajmniej mówią mieszkańcy.
Piszemy o Domach Studenta Uniwersytetu Śląskiego.
Dom Studenta nr 1 w Katowicach-Ligocie
fot. Łukasz Wycisło
UŚ prowadzi 10 Domów Studenta (DS): 3 w Katowicach, 4 w
Sosnowcu i 3 w Cieszynie. W Katowicach-Ligocie zamknięty jest DS 3.
Dlaczego? – Ze względów oszczędnościowych, kiedy
zapotrzebowanie na akademiki przez dłuższy czas kształtowało się
na niskim poziomie – mówi Jacek Szymik-Kozaczko, rzecznik UŚ. –
Jego przyszłość nie jest rozważana jako pojedynczego budynku, a w
kontekście całego osiedla akademickiego.
O
przyznanie miejsca w DS mogą ubiegać się: studenci i doktoranci
UŚ, studenci i doktoranci innych szkół wyższych, a także osoby
niebędące studentami ani doktorantami.
Pierwszeństwo
w przyznaniu miejsca w DS przysługuje m.in. znajdującemu się w
trudnej sytuacji materialnej studentowi lub doktorantowi UŚ, który
jest osobą zamiejscową lub niepełnosprawną. Z kolei pierwszeństwo
w przyznaniu pokoju jednoosobowego oraz pokoju jednoosobowego typu
studio przysługuje studentom lub doktorantom UŚ ostatnich lat
studiów pierwszego, drugiego i trzeciego stopnia oraz jednolitych
studiów magisterskich, studiującym na więcej niż jednym kierunku
w UŚ lub równolegle w innej szkole wyższej oraz zamieszkującym w
DS w poprzednich latach studiów.
Po
zapewnieniu zakwaterowania studentom lub doktorantom UŚ, o ile
pozwala na to liczba wolnych miejsc, w dalszej kolejności miejsca w
DS mogą otrzymać studenci i doktoranci innych szkół wyższych lub
osoby niebędące studentami ani doktorantami.
Czy
są wolne miejsca? – Na tę chwilę jest pełne obłożenie,
natomiast o wolne miejsca można na bieżąco pytać w Dziale
Studenckich Spraw Socjalnych lub w administracji każdego z
akademików – mówi Szymik-Kozaczko.
W
Katowicach i Sosnowcu ceny za miejsce w pokoju dwuosobowym mieszczą
się w przedziale 339-402 zł za miesiąc od osoby. W Cieszynie ceny
za podobny pokój wynoszą 237 lub 267 zł.
Jaki
jest standard obiektów? – Polepsza się z każdym rokiem
akademickim, remonty na bieżąco przeprowadzane są we wszystkich
akademikach i nie obejmują jedynie bieżących napraw, ale także
polepszenie warunków bytowych dla studentów. Akademiki dysponują
także specjalnymi pokojami przystosowanymi dla potrzeb osób
niepełnosprawnych – mówi Szymik-Kozaczko.
Co
o domach akademickich mówią ich mieszkańcy? Zapytaliśmy studentów
z DS w Katowicach-Ligocie.
Adriana
z DS 1: – Niewiarygodnie: woda, internet, ogrzewanie! Brakuje tylko
paczek żywnościowych.
Płacę
375 zł. Stypendium nie otrzymuję, ale cena nie jest rażąca.
Jest
przyjemnie. Zastrzeżeń brak. U nas cisza, spokój i
wszechogarniający pokój. Ten spokój czasem razi. Razi też brak
komunikatywnych person w sąsiedztwie, ale to wynik złośliwego
losu, który rzucił mnie na piętro, na którym każdy żyje w
swoich 4 ścianach. Na całe szczęście są jeszcze inni. Mieszkanie
w akademiku ma ten duży plus, że można poznać ludzi ze starszych
lat i liczyć na ich pomoc. Bardzo miła sprawa.
20 maja 2013
W obiektywie. Przez modę o kulturze
Krytyczna analiza roli ubioru,
wyglądu, stylu i mody we współczesnym świecie. Tym tematom
poświęcona jest trwająca od 18 maja w Krakowie wystawa fotografii
„Pogranicza mody”.
Jurgen z niemieckiego Darmstadt i ubrania z pokrzyw, fragment „Albumu rodzinnego”
fot. BK
„Jedna z klasycznych teorii
antropologicznych mówi, że poprzez refleksję nad zwyczajami
żywieniowymi i życiem seksualnym można badać daną kulturę jako
całość – podaje organizator Fundacja Sztuk Wizualnych. – Za
»Pograniczami mody« stoi
przekonanie, że ubranie
oraz związane z nim zachowania i zwyczaje, a także ich wizualne
reprezentacje mogą być analogicznym narzędziem pozwalającym
przyjrzeć się kluczowym aspektom kultury współczesnej”. Zdaniem
organizatora moda i styl mogą być zarówno narzędziem
konstruowania i manifestowania jednostkowej tożsamości, jak i
metodą na jej dyscyplinowanie oraz podporządkowanie.
– „Pogranicza mody” oferują
alternatywne spojrzenie na problematykę związaną z modą i stylem
oraz sposobami ich przedstawiania – mówi Paweł Szypulski, kurator
wydarzenia. – Na wystawie niemal zupełnie nieobecna jest typowa
fotografia modowa. Można będzie za to zobaczyć prace artystów
konceptualnych i dokumentalistów. Zgromadzone projekty reprezentują
bardzo zróżnicowane podejście do tematu – część jest głęboko
ironiczna, część analizuje go z pełną powagą.
Wśród prezentowanych artystów i
projektów znajdują się m.in. Zbigniew Libera, Józef Robakowski,
Charles Freger, Phyllis Galembo oraz Towarzystwo Inicjatyw Twórczych
„ę”.
Warszawskie Towarzystwo „ę”
przygotowało projekt „Album rodzinny”. Polegał na stworzeniu
wystawy-instalacji, złożonej z fotografii pochodzących z
rodzinnych zbiorów. – Projekt przyniósł mi wielką satysfakcję,
dał możliwość połączenia zainteresowań ze studiów
historycznych, socjologicznych i fotograficznych – mówi Karolina
Sobel, współtwórca „Albumu”. – Najważniejsze w tym
przedsięwzięciu było spotkanie z drugim człowiekiem,
zainteresowanie historiami. To, co jest zaprezentowane na ścianie w
Bunkrze, to zaledwie drobna wizualizacja, która była przyczyną
tego spotkania. Na czas projektu, wyławiając z rodzinnych archiwów
historie na ścianę, poczułam się jak kolekcjoner sztuki.
Wystawa „Pogranicza mody”
organizowana jest w ramach Miesiąca Fotografii. Znajduje się w
Galerii Sztuki Współczesnej Bunkier Sztuki przy pl. Szczepańskim
3a. Potrwa do 16 czerwca. Wstęp: 5 i 10 zł.
BK
17 maja 2013
21 kwietnia 2013
Mroczna płyta Korbowodu
myslowice.twojemiasto.info, 21 kwietnia 2013
– Nasz nowy album jest inny niż
poprzednie – mówi Michał Koterba, gitarzysta mysłowickiego
zespołu po koncercie 18 kwietnia podczas festiwalu AlterFest w
Mysłowickim Ośrodku Kultury.
Korbowód w Mysłowicach
fot. BK
Korbowód
istnieje nie od dzisiaj. Jakie były początki?
To długa historia. To
było bardzo dawno temu, w latach 90. Zaczęliśmy w Krakowie, był
1992 r. Pierwszą płytę nagrywaliśmy w 1997 r. Skład ciągle się
zmienia, jest rotacja. Pierwszy był inny. Od drugiej płyty gram z
Leszkiem Mitmanem, basistą. Zmieniają się perkusiści. Od pewnego
czasu na klawiszach gra z nami Grzesiu Bimczok.
Urodziłem się w Mysłowicach,
wychowałem, Leszek też i większość z nas.
W 2005 r. ukazała się jedyna wasza
płyta dostępna w sklepach, „Strona C”.
Jedyna, przy której był oddźwięk.
Wcześniej ukazały się dwa CD-R, które nagraliśmy własnym
sumptem, ale nie wydaliśmy ich, jak „Strony C”.
Nowy album Korbowodu, „My Six Is
Your Nine”, ukaże się 24 kwietnia.
Na razie wydajemy go tylko internetowo.
Będzie do ściągnięcia. Zobaczymy, jaki będzie efekt. Bardzo bym
chciał, żeby można by wziąć go do ręki. Mój ojciec zrobił
okładkę. Bardzo mi się podoba.
Album nagraliśmy z wokalistą z
Irlandii, Davidem O'Sullivanem. Śpiewa, pisze teksty, nagrał już
bardzo dużo swojego materiału. Jest niszowy, nigdy nie wypłynął
na szersze wody. Ma przejmujący głos, jak David Bowie. Bardzo
ciężko jest śpiewać męskie wokale. Aga Maliszczak, nasza
wokalistka, ma z tym problem. Śpiewa z Maćkiem, moim bratem, ale
jej samej jest trudno. Może najlepszym określeniem głosu
O'Sullivana byłby Iggy Pop [O'Sullivan nie wystąpił w MOK; Aga
Maliszczak na zdjęciu z prawej; Maciek Koterba na zdjęciu z lewej –
red.].
Płyta jest inna niż nasze poprzednie.
David dodał coś nowego. Jest świetnym wokalistą. Nie mieliśmy
takiego wcześniej. Płyta jest mroczna, nie jest wesoła, nie jest
dla wszystkich. Zaczęliśmy nagrywać ją 5 lat temu.
Korbowód istnieje ponad 20 lat.
Pojawia się i znika, nagrywa płytę przez 5 lat. Wasi koledzy z
innych zespołów grają koncerty, zabiegają o kontrakty. Wy nie.
Swoją twórczość traktujecie hobbystycznie?
Każdy z nas ma swoje zajęcia, nie
jest to nasz zawód, choć byłoby pewnie miło. Tak się ułożyło.
Nasz klimat muzyczny nie jest dla wszystkich. Były momenty.
Wyszliśmy na składance „Trójkowego Expressu” [audycja radiowej
Trójki – red.], ale nie parliśmy. Gramy, nagrywamy, jesteśmy
skupieni na muzyce, wysyłaliśmy nagrania do różnych miejsc, ale
nikt nas nie wyciągnął.
Wydajecie płytę. Będą koncerty?
Mam nadzieję. W połowie maja będziemy
grali w Katowicach, w nowym klubie Ściana. Nie będziemy grali
trasy, bo musiałby to ktoś zorganizować, a my się do tego nie
nadajemy. Gdyby ktoś do nas przyszedł i powiedział: „Zorganizuję
dla was trasę”, to my byśmy się zastanowili. To byłby dobry
pomysł.
Więcej informacji o zespole:
www.facebook.com/korbowod.
BK
8 kwietnia 2013
Artur Rojek przed Offem: Wszystko dotyczy muzyki
myslowice.twojemiasto.info, 8 kwietnia 2013
Impreza, której pierwsze edycje
odbywały się w Mysłowicach, w katowickiej Dolinie Trzech Stawów
będzie miała miejsce między 2 a 4 sierpnia. Zapowiedzianych jest
już 24 wykonawców. Kolejni ogłoszeni zostaną 15 kwietnia. O
festiwalu mówi jego dyrektor Artur Rojek.
Artur Rojek
fot. Jacek Poremba
Czekamy na ósmą
edycję OFF Festivalu. Co, twoim zdaniem, jest jak dotąd największym
osiągnięciem imprezy?
To, że jest to jedna z
najważniejszych imprez muzycznych tego rodzaju w Europie.
Przebyliśmy długą i wyboistą drogę, żeby znaleźć się w tym
miejscu. Bardzo mnie to cieszy, aczkolwiek zdaję sobie sprawę, że
wciąż muszę się rozwijać, ulepszać i zmieniać, bo wszystko
dookoła zmienia się w bardzo szybkim tempie.
Jak wybierani są występujący na
festiwalu wykonawcy?
Obserwuję to, co dzieje się na rynku
muzycznym od 20 lat. Zawsze była to moja pasja, która doprowadziła
do tego, że założyłem swój pierwszy zespół, potem drugi oraz
powołałem do życia festiwal. Wszystko, czym zajmuję się przez te
lata, dotyczy muzyki. Jestem zarówno fanem kupującym płyty, jak i
artystą występującym na scenie. O muzyce piszę, czytam, oglądam
i słucham, gdziekolwiek w świecie jestem. Moją stroną startową
na komputerze jest serwis muzyczny. Artyści na Offie to wypadkowa
wiedzy zgromadzonej w ten sposób.
W tym roku główną gwiazdą będzie
założona w Irlandii w 1984 r. alternatywna grupa My Bloody
Valentine. W lutym, po 22 latach, ukazał się ich kolejny, trzeci,
bardzo dobrze przyjęty album „m b v”. Jak udało się ich
zaprosić?
O My Bloody Valentine starałem się od
kilku lat i ciesze się, że wcześniej mi się nie udało. Ten rok
jest bowiem szczególnie dla nich ważny, bo tak jak wspomniałeś,
po 22 latach ukazała się ich nowa, moim zdaniem, świetna płyta.
Ich obecność na Offie to wynik
pozycji, jaką obecnie cieszy się festiwal. Nie dotyczy to tylko
tego, że jesteśmy uznanym w Europie festiwalem, bo zapraszamy co
roku ciekawych artystów, ale jesteśmy też wiarygodnym
organizatorem który od 2006 r. prowadzi działalność opartą na
szacunku wobec odbiorców, artystów i ekip z nami współpracujących.
OFF Festival to nie tylko muzyka.
Podczas festiwalu mają też miejsce inne artystyczne wydarzenia.
Czego możemy spodziewać się w tym roku?
Rozwijamy działalność Kawiarni
Literackiej, która jest moim oczkiem w głowie i pracujemy nad
kilkoma nowymi projektami poza muzycznymi, które być może już w
tym roku będą miały swoją premierę.
BK
24 marca 2013
Bród i tłuszcz Milcz Serce
myslowice.twojemiasto.info, 24 marca 2013
Zespół pochodzi z Mysłowic. Tworzą
go: Adam Be, Bart Björn i Martin Gaszla. 14 lutego ukazał się ich
debiut fonograficzny „Nawyki/Kolizje”. „Muzyka grupy
rozpościera się gdzieś pomiędzy akustyczną delikatnością a
post-rockową psychodelią” – reklamuje wydawca.
Adam Be i Bart Björn
fot. archiwum Milcz Serce
Jak przebiegała
praca nad płytą?
Adam Be: 90%
materiału nagraliśmy w MCK i naszych domach, parę wokali w studiu
Radia Katowice, a część korespondencyjnie, z uwagi na to, że
Marcin przebywa na emigracji. Mastering zrobiliśmy w studiu AsOne w
Warszawie. Ot cała historia.
Bart Björn:
Pewnie niewiele osób domyśla się, że dla zespołu o takim
statusie jak Milcz Serce, udźwignąć proces nagrania płyty,
zarówno pod względem artystycznym, jak i finansowym czy
organizacyjno-technicznym, jest niezmiernie trudno. Materiał
nagrywaliśmy w sali prób, niejednokrotnie korzystając z
pożyczonego sprzętu. Weekendową sesję nagraniową w radiu udało
nam się załatwić dzięki temu, że wykorzystaliśmy stare
znajomości i układy. Jako, że Milcz Serce to ciągle nasze zajęcia
„po godzinach”, zmagaliśmy się też często ze zwykłym brakiem
czasu.
Czego można spodziewać się po
krążku?
Adam: Żyletek, szmat, siekiery, noży
i pięknych niewiast. Trzeba posłuchać.
Bart: Zespół to nie fabryka czy
zakład produkcyjny. Choć efektem jest CD w pudełku, bywały
momenty, że nie było pewności, czy i kiedy ta płyta powstanie.
Mówię tu o muzyce i tekstach. Jako że jest to nasz drugi album –
pierwszy w całości wrzuciliśmy do sieci – podskórnie czuliśmy
presję, żeby zwyczajnie nie zawieść. Poszło do pieca parę
zeszytów z tekstami i kilka razy kliknęło się „Delete” na
kompie. Teraz, po paru miesiącach, powoli zaczynam słuchać tej
płyty, melodii, słów, przestaję odbierać ten album, jak wzór
matematyczny. Emocje, te negatywne i pozytywne, przeżycia, różne
rozterki, upadki, knajpy, kłótnie udało nam się ubrać w słowa i
melodie. Myślę, że słychać też to, skąd jesteśmy, słychać
brud i tłuszcz naszego miasta, czuć ciężar śląskiego syfu.
Planujecie koncerty? Kiedy w
Mysłowicach?
Bart: Chcemy uniknąć wszelakiego
festyniarstwa i piknikowych występów z okazji dni miast.
Adam: Najbliższy koncert już 23
marca w Katofonii w Katowicach, 6 kwietnia w Tarnowskich Górach, 18
kwietnia w Warszawie, a 21 w Mega Clubie, jako support przed
Skubasem. W Mysłowicach na pewno zagramy jeszcze przed wakacjami,
ale szczegóły nie są jeszcze ustalone.
BK
13 marca 2013
„Suplement” ma 10 lat! Redaktorzy o piśmie
"Suplement", nr 1/2013
– Powstał na kartce papieru podczas ćwiczeń, chyba łaciny, na trzecim roku moich studiów historycznych – mówi Maciej Leśnik, pierwszy redaktor naczelny (2003-2005). – Robiliśmy wywiady z prostytutkami, ganiliśmy leniwych wykładowców, recenzowaliśmy posiłki na stołówce. Czasami dostawaliśmy za to po głowie, ale wiele osób ceniło nas za dziennikarski ząb. Zajęliśmy miejsce w pierwszej dziesiątce najlepszych magazynów studenckich w kraju.
Jubileuszowy numer
okładka: Kamil Walczak
Maciej mówi o początkach pisma: – Wspólnie z Robertem Lipką, kolegą z roku, pomyśleliśmy, że uniwersytet powinien mieć magazyn studencki, tworzony przez studentów i dla studentów. Ponieważ były to ćwiczenia, na których nie wolno gadać, swoje przemyślenia zapisywaliśmy na rzeczonej kartce. Po zakończeniu zajęć kartkę schowaliśmy, śmiejąc się, że jak już nasz wymyślony właśnie magazyn będzie świętował dziesięciolecie, to będzie niezła pamiątka. Dwa dni później kartka zginęła.
„Suplement” zadebiutował w druku w styczniu 2003 r. Po kilku miesiącach pojawiła się też jego strona internetowa. Za kadencji Macieja pismo wychodziło w nakładzie 5 tys. egzemplarzy.
Pierwszy i kolejne numery powstawały w pokoju, w którym redaktor naczelny mieszkał w domu studenckim nr 1 w Katowicach-Ligocie. Koledzy chcieli tworzyć prawdziwy, solidny magazyn. Mieli kolegia redakcyjne, planowali numery, szukali tematów. – Wokół „Suplementu” bardzo szybko zaczęła się gromadzić grupa dziennikarskich zapaleńców – mówi Maciej. – Wiele z tych osób spotkałem potem i nadal spotykam w pracy zawodowej. Poza tym walczyliśmy o pomieszczenie dla redakcji. Po około pół roku się udało i dostaliśmy pokój w budynku obecnie już byłej stołówki studenckiej obok Wydziału Prawa. Trzeba było się też nieźle napocić, żeby dostać pieniądze na działalność. Ale dzięki uprzejmości i wsparciu samorządu studenckiego, rektora i innych jakoś się udawało.
– Pismo było czymś ważnym – mówi. – W przeciwieństwie do większości ówczesnych magazynów studenckich „Suplement” nie był magazynem złożonym z felietonów o muzyce, filmie czy innych przemyśleń młodego autora, który chciał je przekazać światu. Wzorowaliśmy się na tygodnikach opinii.
W trakcie studiów Maciej został współpracownikiem „Dziennika Zachodniego”, potem był reporterem i wydawcą "Aktualności" TVP Katowice. W 2008 r. zaproponowano mu stanowisko zastępcy szefa redakcji informacyjnej w nowo powstającej telewizji TVS. Od 2010 r. prowadzi agencję reklamową Formind. – Pismo było fundamentem całej mojej przyszłej drogi zawodowej, ale i osobistej. To właśnie w „Suplemencie” poznałem kobietę mojego życia – mówi. – Doświadczenie wyniesione z tych czasów procentowało potem wiele razy. Działalność studencka, czy to w kołach naukowych, magazynach, samorządach, to doskonała podbudówka przed startem w dorosłe życie zawodowe. Taka działalność jest dla studenta niemal równie ważna, jak zdawanie kolejnych trudnych egzaminów podczas sesji.
Szlifowanie warsztatu
W 2005 r. Maciej przekazał redakcję Marcinowi Badorze, studentowi politologii na specjalności dziennikarskiej. Pierwszy zredagowany przez niego numer wydany został w maju 2005 r., a ostatni w czerwcu 2006 r.
Raz w miesiącu zespół spotykał się w redakcji, która mieściła się wówczas na Wydziale Fizyki. Przychodziło kilkanaście osób, ale skład nie był stały. Zawsze pojawiał się ktoś nowy, inni znikali. Najważniejszym zadaniem kolegium było zaplanowanie najbliższego numeru. – Przynosiłem szablon przedstawiający każdą z dwudziestu stron i wypełniałem go propozycjami tekstów – mówi Marcin.
Głównym punktem numeru był raport. W założeniu miał zajmować trzy strony i dać motyw okładki. To zawsze miał być nośny temat, który weźmie na siebie ciężar całego numeru. Zadanie sporządzenia go dostawały co najmniej dwie osoby spośród bardziej doświadczonych i zaufanych. – Raz zdarzyło się, że wyznaczone osoby zawiodły i to była sytuacja prawdziwie kryzysowa. Zazwyczaj jednak współpracownicy wywiązywali się z pracy bardzo profesjonalnie, mimo że nie mogli liczyć na nic oprócz satysfakcji. To była najłatwiejsza część przygotowywania pisma. Na tym przynajmniej się znałem, dzięki doświadczeniom ze współpracy z „Dziennikiem Zachodnim” – wspomina Marcin.
– Powstał na kartce papieru podczas ćwiczeń, chyba łaciny, na trzecim roku moich studiów historycznych – mówi Maciej Leśnik, pierwszy redaktor naczelny (2003-2005). – Robiliśmy wywiady z prostytutkami, ganiliśmy leniwych wykładowców, recenzowaliśmy posiłki na stołówce. Czasami dostawaliśmy za to po głowie, ale wiele osób ceniło nas za dziennikarski ząb. Zajęliśmy miejsce w pierwszej dziesiątce najlepszych magazynów studenckich w kraju.
Jubileuszowy numer
okładka: Kamil Walczak
Maciej mówi o początkach pisma: – Wspólnie z Robertem Lipką, kolegą z roku, pomyśleliśmy, że uniwersytet powinien mieć magazyn studencki, tworzony przez studentów i dla studentów. Ponieważ były to ćwiczenia, na których nie wolno gadać, swoje przemyślenia zapisywaliśmy na rzeczonej kartce. Po zakończeniu zajęć kartkę schowaliśmy, śmiejąc się, że jak już nasz wymyślony właśnie magazyn będzie świętował dziesięciolecie, to będzie niezła pamiątka. Dwa dni później kartka zginęła.
„Suplement” zadebiutował w druku w styczniu 2003 r. Po kilku miesiącach pojawiła się też jego strona internetowa. Za kadencji Macieja pismo wychodziło w nakładzie 5 tys. egzemplarzy.
Pierwszy i kolejne numery powstawały w pokoju, w którym redaktor naczelny mieszkał w domu studenckim nr 1 w Katowicach-Ligocie. Koledzy chcieli tworzyć prawdziwy, solidny magazyn. Mieli kolegia redakcyjne, planowali numery, szukali tematów. – Wokół „Suplementu” bardzo szybko zaczęła się gromadzić grupa dziennikarskich zapaleńców – mówi Maciej. – Wiele z tych osób spotkałem potem i nadal spotykam w pracy zawodowej. Poza tym walczyliśmy o pomieszczenie dla redakcji. Po około pół roku się udało i dostaliśmy pokój w budynku obecnie już byłej stołówki studenckiej obok Wydziału Prawa. Trzeba było się też nieźle napocić, żeby dostać pieniądze na działalność. Ale dzięki uprzejmości i wsparciu samorządu studenckiego, rektora i innych jakoś się udawało.
– Pismo było czymś ważnym – mówi. – W przeciwieństwie do większości ówczesnych magazynów studenckich „Suplement” nie był magazynem złożonym z felietonów o muzyce, filmie czy innych przemyśleń młodego autora, który chciał je przekazać światu. Wzorowaliśmy się na tygodnikach opinii.
W trakcie studiów Maciej został współpracownikiem „Dziennika Zachodniego”, potem był reporterem i wydawcą "Aktualności" TVP Katowice. W 2008 r. zaproponowano mu stanowisko zastępcy szefa redakcji informacyjnej w nowo powstającej telewizji TVS. Od 2010 r. prowadzi agencję reklamową Formind. – Pismo było fundamentem całej mojej przyszłej drogi zawodowej, ale i osobistej. To właśnie w „Suplemencie” poznałem kobietę mojego życia – mówi. – Doświadczenie wyniesione z tych czasów procentowało potem wiele razy. Działalność studencka, czy to w kołach naukowych, magazynach, samorządach, to doskonała podbudówka przed startem w dorosłe życie zawodowe. Taka działalność jest dla studenta niemal równie ważna, jak zdawanie kolejnych trudnych egzaminów podczas sesji.
Szlifowanie warsztatu
W 2005 r. Maciej przekazał redakcję Marcinowi Badorze, studentowi politologii na specjalności dziennikarskiej. Pierwszy zredagowany przez niego numer wydany został w maju 2005 r., a ostatni w czerwcu 2006 r.
Raz w miesiącu zespół spotykał się w redakcji, która mieściła się wówczas na Wydziale Fizyki. Przychodziło kilkanaście osób, ale skład nie był stały. Zawsze pojawiał się ktoś nowy, inni znikali. Najważniejszym zadaniem kolegium było zaplanowanie najbliższego numeru. – Przynosiłem szablon przedstawiający każdą z dwudziestu stron i wypełniałem go propozycjami tekstów – mówi Marcin.
Głównym punktem numeru był raport. W założeniu miał zajmować trzy strony i dać motyw okładki. To zawsze miał być nośny temat, który weźmie na siebie ciężar całego numeru. Zadanie sporządzenia go dostawały co najmniej dwie osoby spośród bardziej doświadczonych i zaufanych. – Raz zdarzyło się, że wyznaczone osoby zawiodły i to była sytuacja prawdziwie kryzysowa. Zazwyczaj jednak współpracownicy wywiązywali się z pracy bardzo profesjonalnie, mimo że nie mogli liczyć na nic oprócz satysfakcji. To była najłatwiejsza część przygotowywania pisma. Na tym przynajmniej się znałem, dzięki doświadczeniom ze współpracy z „Dziennikiem Zachodnim” – wspomina Marcin.
20 lutego 2013
Sto lat dla raperów z Mad Crew
www.suplement.us.edu.pl, luty 2013
7 lutego na 18. urodzinach muzyków
występujących pod szyldem świętokrzyskiej grupy wystąpili m.in.
Baku Baku Skład, Abradab, Joka, DJ Feel-X, Gutek, WSZ i CNE.
Joka w Mega Clubie
fot. KM
Grupa powstała w 1995 r. w mieście
Końskie. Założycielem jest DJ Feel-X, były członek
nieistniejącej już legendarnej formacji Kaliber 44. Didżej
prowadzi obecnie tyskie wydawnictwo fonograficzne i studio nagrań
Siła-z-pokoju.
– Mad Crew nie zrodziło się w mojej
głowie, ale w naszych sercach i dlatego może z tak prawdziwym
uczuciem pielęgnuję je do dziś dnia – mówił Feel-X w wywiadzie
dla „Ultramaryny”.
W katowickim Mega Clubie publiczność
usłyszała m.in. piosenki: „Masz albo myślisz o nich aż...” i
„Gruby czarny kot” (Kaliber 44), „Pom pom” (Indios Bravos),
„Mamy królów na banknotach” i „Rapowe ziarno 2 (Szyderap)”
(Abradab) oraz „Reprezent” (Miuosh).
Dwa dni wcześniej podobna urodzinowa
impreza miała miejsce we Wrocławiu. Wydarzenia zarejestrowane
zostały na potrzeby koncertowego DVD, które ma ukazać się w tym
roku.
– Byłam tylko do Baku Baku. Potęga!
Było megasuper! – komentowała Karina, jedna z uczestniczek
katowickiego koncertu – Tylko publika mnie trochę zawiodła. Gutek
świetny! Wszyscy zresztą, DJ Feel-X, Kocur.
BK
Lao Che. „Soundtrack” do obrazu, którego nie ma
www.suplement.us.edu.pl, luty 2013
Mówi, że do życia nikt ci ściągi nie podrzuci, że najważniejsza jest miłość, że kotwicą tkwi w odizolowanym systemie, że jest tu i teraz, że czasem wyjdzie na koncert i się morduje. O nowej płycie płockiej grupy Lao Che i innych rzeczach, po koncercie w zabrzańskim CK Wiatrak, opowiada Hubert „Spięty” Dobaczewski, wokalista zespołu.
Lao Che w CK Wiatrak
fot. KM
Jesteście w
trakcie trasy koncertowej, która promuje album „Soundtrack”.
Płyta zbiera dobre recenzje. Singiel „Zombi!” ma wysokie miejsce
na liście przebojów Trójki. Jak oceniacie odbiór płyty?
Na liście przebojów jest
jedna piosenka, która nie do końca pasuje do całego albumu,
wyłamuje się. Z drugiej strony jest nośnym singlem. Reprezentuje
nasze podejście do muzykowania. Jest agresywna, a tekstowo
abstrakcyjna. Lubię takie rzeczy pisząc teksty.
Płyta nie jest przebojowa. Jest
trudna. Jak ktoś śledzi to, co robi Lao Che i chce się z płytą
zapoznać i w nią wniknąć, to ma materiał, który jest bogaty.
Jest na niej sporo pomysłów i muzykowania, ale czy to komuś pasuje
czy nie, to jest już indywidualna sprawa. Płyta nie jest nośna,
nie wchodzi od pierwszego razu, nie jest oczywista.
Z płytą wiązał się projekt
filmowy. Dlaczego nie został zrealizowany?
To obszerna opowieść. Zawsze
robiliśmy muzykę obrazową – od pierwszej płyty „Gusła”, na
zasadzie słuchowiska. Wyobrażasz sobie jakieś sytuacje i je
opisujesz dźwiękiem i słowem. Przed tym, kiedy zaczęliśmy
komponować piosenki do piątej płyty, pojawił się team filmowy,
który powiedział, że mamy podejście filmowe, więc razem możemy
stworzyć coś obrazowego. Potem się to rozpadło, a my wtedy
pomyśleliśmy, żeby zrobić soundtrack do obrazu, którego nie będzie.
Czyli pomysł filmowy był pierwszy.
Nie pamiętam. To był poważny filmowy
team, ale to się rozsypało. Potem pojawił się drugi team, który
uznał, że te piosenki – skomponowane, z tekstami, nagrane w
formie demo – to fajny materiał, żeby zrobić film i próbował
to zrobić. Też się nie udało, więc to rzecz niedokończona. Ale
z naszej strony udało się nagrać płytę.
Jest szansa, że film powstanie?
Nie wiem. Nie zajmuję się filmem.
Pojawili się ludzie, którzy parają się inną formą sztuki, ja
się na tym nie znam. Jeśli uznali, że to fajny pomysł, żeby na
bazie piosenek zrobić film, to fajnie. Nie udało się. Jakby miało
się to udać, to czemu nie.
Pojawiają się głosy, że to
najspokojniejsza płyta w waszej karierze.
Najmniej rockowa, bo to chyba o to
chodzi, że jest najmniej jazgotliwa. Nie ma przesterowanych gitar,
które definiują zespół jako rockowy.
Na „Soundtracku” momentami
brzmisz jak w Koli.
To proste nawiązanie. Ktoś patrzy na
piosenkę „Jestem psem” przez pryzmat dokonań tego zespołu. W
ramach tria Dimon, Denat i ja fascynowaliśmy się hip hopem, jako
nowym środkiem wyrazu. Jako zgnuśniali metalowcy stwierdziliśmy,
że to coś nowego. Wbiliśmy się w to i w 1999 r. wydaliśmy płytę,
a potem założyliśmy Lao Che. Teraz analogia jest taka, że
czegokolwiek bym nie zrobił, co oparte jest na bicie i na rymowaniu,
to to budzi skojarzenia.
Jesteś autorem tekstów. Poruszasz
różne tematy. Mówisz, że „Soundtrack” jest płytą smutną i
osobistą, że teksty wiążą się twoimi problemami. Co chciałeś
w nich powiedzieć?
Nie wiem. Wyraziłem się w pewnym
momencie mojego życia. Padło na moment, w którym nie do końca
było mi wesoło i nie chodzi o coś konkretnego. Taka jest natura
człowieka, jest sinusoidą. Przynajmniej u mnie. Nie wiem, jak u
innych. Pisanie tekstów wpasowało się w dołek. Idea płyty była
taka, że będzie to rzecz, która jest wzięciem się za bary z
jakąś problematyką i to nie będzie rzecz wesołkowata i
głupkowata. To nie ma tak, że kiedy jest jakiś problem, to od razu
go rozwiązujemy i dostajemy odpowiedź. Nikt ci nic nie podpowie.
Niestety nikt ci ściągi nie podrzuci, więc musisz sam poszukiwać
i starać się sam w tym wszystkim połapać. To nie jest łatwe. To
dzieje się falami, przynajmniej w moim przypadku. Trochę
przysypiam, gdzieś funkcjonuję, żyję sobie, a potem łapią mnie
rozterki, a ponieważ jestem niecierpliwy i brak jest odpowiedzi, to
mnie to frustruje i ciągnie w dół.
Masz prawie czterdziestkę. Jakieś
odpowiedzi się pojawiły?
Na parę rzeczy tak. Ale jest gros, na
które odpowiedzi nie znam i nie wiem, czy poznam. To są subiektywne
sprawy.
Dla ciebie najważniejsze w życiu
jest...
Miłość. Pomyślałem ad hoc. Ale to
chyba w przypadku każdego. Dzisiaj są Walentynki, więc na pewno
miłość.
Lao Che jest w Polsce dość
popularnym zespołem. Myślice o karierze za granicą?
Nie jesteśmy z tego pokolenia. Być
może są następne pokolenia zespołów, które czują się dobrze z
językiem. Jestem rocznik 1974. Kiedy zacząłem muzykować, to to
była końcówka komuny. Kotwicą tkwię tutaj, w odizolowanym
systemie. Tak się czuję sam ze sobą. Nie mam potrzeby, żeby
gimnastykować się z językiem, żeby próbować wyrazić coś komuś
tam gdzieś uniwersalnie. Wystarcza mi, żeby wyrażać się dla
sporej populacji tutaj, bo tu jest niemały naród, więc jest do
kogo mówić, jest do kogo śpiewać i to mi wystarcza. Chyba nie
chodzi o to, żeby zawojować świat.
Twoja działalność to nie tylko
Lao Che. Często jesteś w trasie i coś robisz. Jak to godzisz bądź
jak to godzicie z życiem prywatnym?
To szumnie powiedziane. Grając w
zespole dużo się wyjeżdża i dużo jest się poza domem. To nie
jest łatwe, jeśli ma się małe dzieci, a my mamy małe dzieci.
Dużo energii wpompowuje się w to, żeby wystawić fajny koncert, a
potem wraca się do domu i trzeba dobrze wystawić koncert w domu,
żeby żona była zadowolona, żeby dzieci były zadowolone, żeby
wszystko było dopieszczone, żeby człowiek był zaangażowany.
Ciągle jest pompowanie energii i to nie jest łatwe, ale na
emeryturę mamy jeszcze czas i nie narzekamy, że nie wiadomo, jak
mamy trudno. Z drugiej strony bycie na scenie nie jest łatwe – ma
blaski i cienie. Jest fajnie, jak jest fajnie, a jak jest słabo, to
jest bardzo słabo – w sensie, że jeździsz na koncerty i każdy
koncert chciałbyś wystawić wyjątkowo. Ludzie tego oczekują i to
się uda 3-4 razy na 10. Nie wiem, jak długo będzie udawało się
tak funkcjonować.
Udają się 3 koncerty na 10?
Nie, tak strzeliłem. Może nie tak.
Więcej jest koncertów udanych, nawet subiektywnie z mojej strony
patrząc i opiniując. Liczby nie są ważne. Cholernie nie lubię
matematyki. Chociaż statystyki są istotne. Nie wiem. Jestem po
prostu tu i teraz. Albo się coś uda, albo nie. Czasem wyjdę na
koncert i się morduję. Wczoraj graliśmy w Zakopanym. Część
załogi mówiła, że świetny koncert, a ja się mordowałem
strasznie. Nie miałem siły. Byłem zbitym psem, a dzisiaj bardzo mi
się podobało. Miałem luzik. Czasami tak to się pojawia, na
zasadzie łaski, a czasami tego nie ma i się człowiek morduje. Jest
różnie.
BK
5 lutego 2013
Stara szkoła zamieniła się w miejsce muzyki i sztuki
myslowice.twojemiasto.info, 4 lutego 2013
– Chcemy rozruszać miasto – mówi
szef „poMysłowych”. 1 i 2 lutego stowarzyszenie zorganizowało
festiwal muzyki i sztuki Old School.
Holly Blue podczas Old School
fot. BK
Impreza odbyła się w dawnym budynku
szkoły przy ul. Kościelnej na Brzezince w Mysłowicach. – Wzorowaliśmy się na
Golden Vision – mówi Jacek Duda, prezes stowarzyszenia. Festiwal
Golden Vision zorganizowany został po raz pierwszy 21 lipca przez
katowicką galerię BIBU w szopienickiej hucie Uthemann. Katowicka
inicjatywa chce ożywić dawne obiekty przemysłowe przez wydarzenia
kulturalne.
Podobną drogę obrali „poMysłowi”.
W trakcie dwóch dni mysłowickiego festiwalu na kilku scenach
wystąpiło kilkudziesięciu wykonawców muzyki rockowej,
elektronicznej i hiphopowej. Na ostatnim piętrze szkoły odbywały
się wystawy sztuki.
Wystąpił m.in. olśniewający
popwo-alternatywny zespół Holly Blue. Mysłowicka
grupa istnieje od 2011 r. W styczniu miała miejsce premiera jej
debiutanckiego albumu „First Flight”.
Na scenie zagościł też m.in.
wspaniały Generał Stilwell, formacja założona w Mysłowicach w
1986 r. Byłą jedną z pierwszych w kraju wykonującą brytyjski
gitarowy rock. Reaktywowana w 2007 r. grupa zaprezentowała materiał
z wydanej własnym nakładem płyty „Marta w Nicei” (2012).
Jedną z gwiazd imprezy – co
przyznają uczestnicy i organizatorzy – był m.in. rewelacyjny
polski muzyk country Peter J. Birch, który mógłby pochodzić – i
takie sprawia wrażenie – z Dzikiego Zachodu.
Carlos, Krystian Różycki, wystąpił
ze swoim zespołem Czary mary koszmary i ćmy. Był jedną z osób,
które pomagały organizatorom w zapraszaniu wykonawców.
Pokaz mody podczas brzęczkowickiej
imprezy zaprezentowała, przy współpracy z Sarą Kajzerek, Maryna
Bombik, fotograf i właścicielka sklepu z odzieżą Julie Schop.
Na ostatnim piętrze dawnej szkoły
miały miejsce wystawy, m.in. Rafała Jagieły, Mariusza Rosińskiego
i Wieka.
Już pierwszego dnia uczestniczyło w
imprezie ok. 300 osób. Wydarzenie było pilotażowe. O tym, czy
będzie miała miejsce kolejna edycja, zadecydują organizatorzy.
Mają już w planie kolejne wydarzenia, ale... – Nie chcemy
zdradzać szczegółów – mówi szef stowarzyszenia Jacek Duda.
BK
3 lutego 2013
Brawura w Kaloszu
Mysłowice.twojemiasto.info, 3 lutego 2013
Maciej Wachowiak na co dzień występuje
w śląskim elektroniczno-punkowym zespole Slutocasters. Od niedawna
koncertuje solo, pod pseudonimem Max Bravura. Na scenie pojawia się
z gitarą elektryczną. Gra punk, ale występuje w marynarce. Tak
było 31 stycznia w mysłowickim pubie Kalosz, w ramach „Leniwej muzyki na koniec miesiąca”.
Max Bravura w Kaloszu
fot. BK
Z macierzystym
zespołem zagrałeś już około stu koncertów w kraju i za granicą.
Wasz teledysk do piosenki „Monkey Monkey” nominowany został do
nagrody festiwalu Yach Film. Czym zaskoczycie publiczność w tym
roku?
Materiał
na debiutancką płytę czeka już od roku. Ciągle robimy nowe
rzeczy, pojawia się sporo gitarowych sampli i mocnych, analogowych
brzmień. Jesteśmy na etapie poszukiwania wydawnictwa, które by nam
odpowiadało. Myślę, że począwszy od wiosny utwory na żywo
ulegną zmianie brzmieniowej. Pierwsze numery próbujemy aranżować
w nowych formach.
Czym różni się twoja solowa
muzyka od muzyki Slutocasters?
Dynamika i
emocjonalność numerów w jakimś stopniu są podobne, ale samo
brzmienie różni się diametralnie. W Max Bravura mówimy o gitarze
i wokalu, nie ma bitu ani syntez, jako dominanty w brzmieniu. Planuję
dołożenie do Maksa perkusji i basu, ale na to trzeba trochę
poczekać. Uważam, że na wszystko jest dobry czas i dobry moment.
Max Bravura rozwija się stopniowo, choć niektóre stopnie ma już
za sobą, przez moje doświadczenie w prowadzeniu Slutocasters, gdzie
nadal pełnię rolę managera i członka zespołu.
Co planujesz w tym roku jako Max
Bravura?
Na okolice maja w
planach jest EP [wydawnictwo promocyjne – red.]. Planuję dużo
grania, co zapowiada się dość dobrze. 8 lutego będzie pierwszy
eksportowy koncert w Berlinie, a 22 lutego gram w katowickim Rialcie,
przed premierą dokumentu o Sixto Rodriquezie. Ciągle powstają nowe
utwory. Ciągle też staram się zmieniać aranż numerów, ich
kompozycje i ład. To nie sztuka powtarzać to samo, choć oczywiście
nie jest to regułą i staram się zachować w tej zabawie zdrowy
rozsądek.
Nagrań Slutocasters można
posłuchać pod adresem http://soundcloud.com/slutocasters, nagrań
Maksa Bavury pod adresem http://soundcloud.com/max-bravura.
BK
17 stycznia 2013
Konserwator, który uratował Giszowiec
"Śląsk", nr 1 (207)
Być może Adam Kudla zostałby
zawodowym piłkarzem. Wybrał jednak konserwatorstwo. Dzięki jego
inicjatywie uratowano część zabytkowej zabudowy katowickiej
dzielnicy. I nie tylko. O jego dokonaniach i wspólnym życiu
opowiada Irena Kudla, wdowa po zmarłym 31 sierpnia
ubiegłego roku wojewódzkim konserwatorze zabytków w latach 1961-1983.
Adam Kudla z żoną Ireną (2011 r.)
fot. archiwum Ireny Kudli
Naprawdę nazywał się Kudła, ale w
wyniku pomyłki w urzędzie, oficjalnie pozostał przy nazwisku
Kudla, choć w materiałach pisanych przez niego do Wojewódzkiej
Rady Narodowej w latach 70. i 80. widać wybite na maszynie podpisy z
nazwiskiem rodziców.
Przez dwie dekady organizował prace i
prowadził nadzór konserwatorski m.in. nad zamkiem w Ogrodzieńcu,
pałacem w Sośnicowicach, zamkiem w Toszku, dworkiem w
Dobieszowicach, pałacem i parkiem w Pszczynie, pałacem w
Ogrodzieńcu oraz skansenem w Chorzowie.
Doczekał się uznania nie tylko w
kraju. Znał dobrze język angielski i niemiecki, co pozwalało
delegować go przez ministra kultury na zagraniczne konferencje
konserwatorskie.
– Adam często wyjeżdżał, brał
udział w sympozjach – mówi Irena Kudla.
Napisał szereg artykułów. Dotyczyły
one m.in. parków w ówczesnym województwie katowickim, obiektów
Wyżyny Krakowsko-Częstochowskiej, byłych budynków przemysłowych,
ochrony i adaptacji zabytków dla celów rekreacyjnych.
Od 1973 roku Adam był też wykładowcą
na Wydziale Architektury Politechniki Śląskiej w Gliwicach. Być
może stało się to, jak mówi Irena Kudla, za pośrednictwem
architekta prof. Franciszka Maurera, wykładowcy Politechniki. Adam
pracował tam przez sześć lat.
W obronie Giszowca
W ramach swojej pracy konserwatorskiej
zainteresował się kolonią Giszowiec. Osiedlem robotniczym koncernu Georg von Giesches Erben (Spadkobiercy Gieschego) zbudowanym w
latach 1907-1910. Projekt wykonali architekci z Charlottenburga koło
Belina – Georg i Jerzy Zillmannowie. Zaprojektowali oni dzielnicę
mieszkaniową wzorując się na idei miasta-ogrodu, której twórcą
był brytyjski urbanista Ebenezer Howard. Kolonia nosiła początkowo
nazwę „Gieschewald” i służyć miała niemieckim górnikom,
którzy jednak szybko opuścili Górny Śląsk. Robotnicze osiedle w
gminie Janów, na leśnej parceli hrabiego Tiele-Wincklera, polecił
zbudować naczelny dyrektor spółki Anthon Uthemann.
W 1964 roku w pobliżu osiedla
rozpoczęła wydobycie węgla kopalnia Staszic. Aby
zakwaterować pracujących w niej górników, w 1969 roku ówczesne
władze podjęły decyzje o wyburzeniu zabytkowej części Giszowca.
Sekretarzem KW PZPR był wtedy Zdzisław Grudzień. Na wyburzonym
obszarze miały powstać liczące 10-11 pięter bloki osiedla Staszica.
„Ambicje odgrywania awangardy
nowoczesności – pisze Elżbieta Kaszuba w Historii Śląska z 2002
roku – przywodziło aparatczyków Grudnia do decyzji i działań
skandalicznych, powodujących nieodwracalne szkody. Przykładów
dostarczał barbarzyński stosunek do śląskich zabytków kultury
materialnej. Na wyburzenie skazywane bywały historyczne obiekty z
przełomu wieków XIX/XX, z lekceważeniem fachowej ekspertyzy.
Szopienicki Giszowiec [zanim w 1960 roku stał się dzielnicą
Katowic, w latach 1951-1960 należał do powiatu Szopienice], już
wówczas architektoniczna rzadkość w kategorii zabytków
osiedlowego budownictwa robotniczego, w Polsce porównywany z
Witominem wzniesionym w okresie międzywojennym dla zasłużonych
budowniczych Gdyni, w dwóch trzecich zrównany został z ziemią
(wyburzenia przerwały wypadki 1980 r.). Zalesiony azyl w środku
zadymionego górniczego miasta, z ogrodami wokół domków ostatnio
zamieszkałych przez Ślązaków emerytów z kopalni Wieczorek, jako
kapitalistyczny relikt poświęcono wraz z nazwą na rzecz betonowego
nowoczesnego osiedla mieszkaniowego”.
Wyburzanie osiedla stało się tematem
filmu Kazimierza Kutza „Paciorki jednego różańca” (1979).
Obraz opowiada historię mieszkających w jednorodzinnym domku
Habryków, którzy nie chcą opuścić swojej ojcowizny.
Działania władz przerwano po
interwencji Adama Kudli w Ministerstwie Kultury i jego decyzji z 1978
roku, jako wojewódzkiego konserwatora zabytków. Układ
urbanistyczno-przestrzenny Giszowca wpisany został do rejestru
zabytków ówczesnego województwa katowickiego. Znalazł się tam
fragment osiedla – rynek, szkoła, dawny budynek administracyjny,
dawne nadleśnictwo, park centralny, dawna gospoda, budynek łaźni,
pralni, magla, dawny zespół domów noclegowych, poczta oraz osiem
kwartałów zabudowy mieszkaniowej.
Władze zdążyły jednak wyburzyć 2/3
zabytkowej zabudowy.
Za objęcie ochroną konserwatorską
starego Giszowca Adama spotkała polityczna kara.
Ale udało się. Część zachowano.
Przypomniano sobie o „Mieście Ogrodów”, kiedy Katowice starały
się o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury 2016.
14 stycznia 2013
Generał Stilwell. Płyta po dwudziestu sześciu latach
myslowice.twojemiasto.info, 14 stycznia 2013
Mysłowicka grupa
powstała w 1986 r. Była jedną z pierwszych grających w Polsce
brytyjski gitarowy rock. Po przerwie wznowiła działalność sześć
lat temu. Przy okazji organizowanego przez siebie 10 stycznia w
miejskim Przedszkolu nr 5 Koncertu Zimowego o muzyce mówi lider zespołu,
Marek „Dżałówa” Jałowiecki, pracownik placówki.
Marek „Dżałówa” Jałowiecki
fot. archiwum Generała Stilwella
To będzie już
szósty Koncert Zimowy. Jak to się stało, że odbył się pierwszy?
Pierwszy był bardzo skromny. Na początku miał być nastawiony na
śpiewanie kolęd i pastorałek, ale zacząłem myśleć, bo w
temacie muzyki czuję się swobodnie, żeby zaryzykować i wprowadzić
trochę muzyki rockowej o zabarwieniu alternatywnym, czyli takiej,
jaka jest mi bliska. Dla przedszkola to novum. Być może gdzieś
jeszcze robi się takie rzeczy, ale w Mysłowicach na pewno już
nigdzie.
Można wymienić kilku świetnych
wykonawców, którzy wystąpili tu podczas wcześniejszych edycji,
przede wszystkim Graftmanna, Iowę Super Soccer, Penny Lane, Milcz
Serce. Co roku coś się dzieje. Cechą charakterystyczną jest to,
że co roku występuję ja, ale zawsze w innej formie, bo
zaprezentowałam tu już Ladislava, Generała Stilwella, siebie solo,
a dzisiaj znowu jest inaczej, bo z gitarzystą Generała Bartkiem
Koźmińskim.
Był Generał, reaktywowany kilka
lat temu i który co jakiś czas pojawia się z koncertem, później
grałeś sam, następnie w Delons i Ladislav. Te zespoły już nie
istnieją. Grasz teraz solo, z Generałem czy bardziej skupiasz się
na pracy pedagogicznej?
Ostatni okres jest bardzo bogaty, jeśli
chodzi o wydarzenia artystyczne w moim życiu. Jesienią zagrałem
kilka koncertów, we Wrocławiu, w Żywcu, Opolu, Ostrzeszowie, teraz
w Krakowie. Zazwyczaj gram w konfiguracji takiej, jak dzisiaj, ale
mam Generała Silwella. Reaktywowaliśmy się na poważnie, od dwóch
lat pracujemy i w ubiegłym roku nagraliśmy płytę. To debiutancka
płyta zespołu.
Po 26 latach.
Za każdym razem powtarzam to na
koncertach, bo jest to rekord.
Na Koncercie Zimowym występujesz z
Bartkiem Koźmińskim.
Gramy na boku akustyczno-elektroniczne
koncerty. Za niedługo zamierzam nazwać ten dwuosobowy projekt, ale
dopiero, kiedy nagramy krótki minilongplay.
Mysłowice to nie jest już tak
gitarowe miasto, jak w latach 80. Śledzisz to, co dzieje się w
mieście w muzyce?
Mimowolnie śledziłem, ale nie robiłem
tego celowo. Informacje docierały do mnie mimochodem. Byłem w tym,
ale nie byłem zainteresowany sceną mysłowicką. W pewnym sensie
jestem jej elementem, więc wiem trochę na ten temat. Gdybyś spytał
mnie o twórczość danych zespołów, o ich piosenki, to miałbym
problem.
Na Koncertach Zimowych wystąpiło
kilka zespołów z Mysłowic. Masz wśród nich faworyta?
Był nim w pewnym momencie Iowa Super
Soccer.
Teraz Natalie Loves You.
Nie słyszałem tego. Nie chciałbym
dyskredytować czegoś, czego nie słyszałem. Wiem skąd się wzięła
Iowa Super Soccer. To był klimat. Wiedziałem, kto to zrobił. Są
zespoły, które powstają teraz na fali mody. To nie jest dla mnie
przekonujące. Natalia zaistniała w zespole Iowa Super Soccer. Może
to jest fajne? Nie wiem, nie słyszałem. Na YouTubie się jeszcze
nie skusiłem, zapomniałem. Teraz będę pamiętał.
Osoby zainteresowane egzemplarzem
płyty Generała Stilwella „Marta w Nicei” mogą zwrócić się w
tej sprawie do zespołu. Informacje kontaktowe pod adresem
www.generalstilwell.pl.
BK
5 stycznia 2013
Natalia kocha
myslowice.twojemiasto.info, 2 stycznia 2013
Mysłowicki zespół Natalie Loves You powstał w 2011 r. Muzycy mówią o granym przez siebie gatunku: dream pop, alternatywa, indie. Rozmowa z wokalistką grupy Natalią Baranowską.
Natalia Baranowska
fot. archiwum Natalie Loves You
Jak zaczęła się wasza przygoda z muzyką?
Zespół powstał mniej więcej rok temu z inicjatywy Grześka Chrząścika i mojej. Potem dołączyli do nas Bartek Pluta, Piotrek Sawicki i Tomek Szczepanek. Każdy z nas zajmował się wcześniej muzyką, więc było nam łatwiej podejść do tego poważnie. Wiedzieliśmy, jak powinniśmy pewne rzeczy robić. Na początku musieliśmy wypracować jakiś system, według którego będziemy robić muzykę, poszukać tego, co siedzi nam w głowach. Jesteśmy na samym początku drogi, jaką musi pokonać zespół, żeby się zgrać, ale coraz częściej zauważam, że każdy wie, jak ma wyglądać efekt.
Singiel i teledysk, którego premiera miała miejsce 3 grudnia, to zapowiedź płyty?
Piosenka „Theory of Moving On” jest jedną z kompozycji, która powstała niedawno, ale wiedzieliśmy, że właśnie ten utwór ma zostać singlem. Jest zwarta muzycznie i tekstowo, odzwierciedla to, co chcieliśmy przekazać. Dodatkowo teledysk, który stworzyliśmy przy pomocy Rumburak Produkcji, dopełnia tę wizję. Zdjęcia rejestrowaliśmy pod koniec jesieni w murckowskim lesie. Piosenka miała na celu pokazać ludziom, że istnieje taki zespół jak Natalie Loves You. Byliśmy mocno zszokowani, że po opublikowaniu jednego klipu tyle się wydarzyło. Zostaliśmy zaproszeni do Telewizji Silesia, "Dzień Dobry TVN", piosenkę doceniła Karolina Korwin Piotrowska [dziennikarka TVN Style – red.], redaktorzy naczelni portali modowych i lifestyle’owych. Otrzymaliśmy dużo miłych wiadomości od ludzi, co było niesamowite. Nie możemy się doczekać koncertów, które zaczynamy już w styczniu. Cały czas pracujemy również nad płytą.
Mówicie, że inspirujecie się skandynawskimi i europejskimi brzmieniami. To znaczy?
Inspirację czerpiemy z wielu wykonawców. Kiedy określamy pewne brzmienia, chcemy przybliżyć klimat, w jakim obraca się nasza muzyka. Podawanie konkretnych wykonawców zamyka, według mnie, pole myślenia na temat zespołu. To klasyczne szufladkowanie. Gdy pada porównanie: „Oni grają jak...”, wtedy kilkanaście innych osób to koduje i zapamiętuje. Powstaje metka, która jednocześnie zabija to, co jest w muzyce danego zespołu naturalne, nieokreślone i indywidualne zarazem. Dlatego wolałabym nie konkretyzować naszych muzycznych inspiracji.
Naprawdę wszystkich kochasz, bez wyjątku?
Nazwę zespołu wymyślił Grzesiek. Kiedy usłyszałam jego pomysł, stwierdziłam, że nazwa jest słodka, infantylna, zbyt prosta. Z biegiem czasu jednak doszło do mnie, że to wcale nie musi oznaczać niczego dobrego. Miłość nie jest jednowymiarowa. Niesie ze sobą tyle różnych emocji, które znajdują się w naszej muzyce. Potem doszłam do wniosku, że Grzesiek jest geniuszem i nazwa została. Natalia kocha i chciałaby, żeby wszystko to było widoczne w piosenkach.
BK
Mysłowicki zespół Natalie Loves You powstał w 2011 r. Muzycy mówią o granym przez siebie gatunku: dream pop, alternatywa, indie. Rozmowa z wokalistką grupy Natalią Baranowską.
Natalia Baranowska
fot. archiwum Natalie Loves You
Jak zaczęła się wasza przygoda z muzyką?
Zespół powstał mniej więcej rok temu z inicjatywy Grześka Chrząścika i mojej. Potem dołączyli do nas Bartek Pluta, Piotrek Sawicki i Tomek Szczepanek. Każdy z nas zajmował się wcześniej muzyką, więc było nam łatwiej podejść do tego poważnie. Wiedzieliśmy, jak powinniśmy pewne rzeczy robić. Na początku musieliśmy wypracować jakiś system, według którego będziemy robić muzykę, poszukać tego, co siedzi nam w głowach. Jesteśmy na samym początku drogi, jaką musi pokonać zespół, żeby się zgrać, ale coraz częściej zauważam, że każdy wie, jak ma wyglądać efekt.
Singiel i teledysk, którego premiera miała miejsce 3 grudnia, to zapowiedź płyty?
Piosenka „Theory of Moving On” jest jedną z kompozycji, która powstała niedawno, ale wiedzieliśmy, że właśnie ten utwór ma zostać singlem. Jest zwarta muzycznie i tekstowo, odzwierciedla to, co chcieliśmy przekazać. Dodatkowo teledysk, który stworzyliśmy przy pomocy Rumburak Produkcji, dopełnia tę wizję. Zdjęcia rejestrowaliśmy pod koniec jesieni w murckowskim lesie. Piosenka miała na celu pokazać ludziom, że istnieje taki zespół jak Natalie Loves You. Byliśmy mocno zszokowani, że po opublikowaniu jednego klipu tyle się wydarzyło. Zostaliśmy zaproszeni do Telewizji Silesia, "Dzień Dobry TVN", piosenkę doceniła Karolina Korwin Piotrowska [dziennikarka TVN Style – red.], redaktorzy naczelni portali modowych i lifestyle’owych. Otrzymaliśmy dużo miłych wiadomości od ludzi, co było niesamowite. Nie możemy się doczekać koncertów, które zaczynamy już w styczniu. Cały czas pracujemy również nad płytą.
Mówicie, że inspirujecie się skandynawskimi i europejskimi brzmieniami. To znaczy?
Inspirację czerpiemy z wielu wykonawców. Kiedy określamy pewne brzmienia, chcemy przybliżyć klimat, w jakim obraca się nasza muzyka. Podawanie konkretnych wykonawców zamyka, według mnie, pole myślenia na temat zespołu. To klasyczne szufladkowanie. Gdy pada porównanie: „Oni grają jak...”, wtedy kilkanaście innych osób to koduje i zapamiętuje. Powstaje metka, która jednocześnie zabija to, co jest w muzyce danego zespołu naturalne, nieokreślone i indywidualne zarazem. Dlatego wolałabym nie konkretyzować naszych muzycznych inspiracji.
Naprawdę wszystkich kochasz, bez wyjątku?
Nazwę zespołu wymyślił Grzesiek. Kiedy usłyszałam jego pomysł, stwierdziłam, że nazwa jest słodka, infantylna, zbyt prosta. Z biegiem czasu jednak doszło do mnie, że to wcale nie musi oznaczać niczego dobrego. Miłość nie jest jednowymiarowa. Niesie ze sobą tyle różnych emocji, które znajdują się w naszej muzyce. Potem doszłam do wniosku, że Grzesiek jest geniuszem i nazwa została. Natalia kocha i chciałaby, żeby wszystko to było widoczne w piosenkach.
BK
Subskrybuj:
Posty (Atom)