20 lutego 2013

Lao Che. „Soundtrack” do obrazu, którego nie ma

www.suplement.us.edu.pl, luty 2013

Mówi, że do życia nikt ci ściągi nie podrzuci, że najważniejsza jest miłość, że kotwicą tkwi w odizolowanym systemie, że jest tu i teraz, że czasem wyjdzie na koncert i się morduje. O nowej płycie płockiej grupy Lao Che i innych rzeczach, po koncercie w zabrzańskim CK Wiatrak, opowiada Hubert „Spięty” Dobaczewski, wokalista zespołu.


Lao Che w CK Wiatrak

fot. KM

Jesteście w trakcie trasy koncertowej, która promuje album „Soundtrack”. Płyta zbiera dobre recenzje. Singiel „Zombi!” ma wysokie miejsce na liście przebojów Trójki. Jak oceniacie odbiór płyty?

Na liście przebojów jest jedna piosenka, która nie do końca pasuje do całego albumu, wyłamuje się. Z drugiej strony jest nośnym singlem. Reprezentuje nasze podejście do muzykowania. Jest agresywna, a tekstowo abstrakcyjna. Lubię takie rzeczy pisząc teksty.

Płyta nie jest przebojowa. Jest trudna. Jak ktoś śledzi to, co robi Lao Che i chce się z płytą zapoznać i w nią wniknąć, to ma materiał, który jest bogaty. Jest na niej sporo pomysłów i muzykowania, ale czy to komuś pasuje czy nie, to jest już indywidualna sprawa. Płyta nie jest nośna, nie wchodzi od pierwszego razu, nie jest oczywista.

Z płytą wiązał się projekt filmowy. Dlaczego nie został zrealizowany?

To obszerna opowieść. Zawsze robiliśmy muzykę obrazową – od pierwszej płyty „Gusła”, na zasadzie słuchowiska. Wyobrażasz sobie jakieś sytuacje i je opisujesz dźwiękiem i słowem. Przed tym, kiedy zaczęliśmy komponować piosenki do piątej płyty, pojawił się team filmowy, który powiedział, że mamy podejście filmowe, więc razem możemy stworzyć coś obrazowego. Potem się to rozpadło, a my wtedy pomyśleliśmy, żeby zrobić soundtrack do obrazu, którego nie będzie.

Czyli pomysł filmowy był pierwszy.

Nie pamiętam. To był poważny filmowy team, ale to się rozsypało. Potem pojawił się drugi team, który uznał, że te piosenki – skomponowane, z tekstami, nagrane w formie demo – to fajny materiał, żeby zrobić film i próbował to zrobić. Też się nie udało, więc to rzecz niedokończona. Ale z naszej strony udało się nagrać płytę.

Jest szansa, że film powstanie?

Nie wiem. Nie zajmuję się filmem. Pojawili się ludzie, którzy parają się inną formą sztuki, ja się na tym nie znam. Jeśli uznali, że to fajny pomysł, żeby na bazie piosenek zrobić film, to fajnie. Nie udało się. Jakby miało się to udać, to czemu nie.

Pojawiają się głosy, że to najspokojniejsza płyta w waszej karierze.

Najmniej rockowa, bo to chyba o to chodzi, że jest najmniej jazgotliwa. Nie ma przesterowanych gitar, które definiują zespół jako rockowy.

Na „Soundtracku” momentami brzmisz jak w Koli.

To proste nawiązanie. Ktoś patrzy na piosenkę „Jestem psem” przez pryzmat dokonań tego zespołu. W ramach tria Dimon, Denat i ja fascynowaliśmy się hip hopem, jako nowym środkiem wyrazu. Jako zgnuśniali metalowcy stwierdziliśmy, że to coś nowego. Wbiliśmy się w to i w 1999 r. wydaliśmy płytę, a potem założyliśmy Lao Che. Teraz analogia jest taka, że czegokolwiek bym nie zrobił, co oparte jest na bicie i na rymowaniu, to to budzi skojarzenia.

Jesteś autorem tekstów. Poruszasz różne tematy. Mówisz, że „Soundtrack” jest płytą smutną i osobistą, że teksty wiążą się twoimi problemami. Co chciałeś w nich powiedzieć?

Nie wiem. Wyraziłem się w pewnym momencie mojego życia. Padło na moment, w którym nie do końca było mi wesoło i nie chodzi o coś konkretnego. Taka jest natura człowieka, jest sinusoidą. Przynajmniej u mnie. Nie wiem, jak u innych. Pisanie tekstów wpasowało się w dołek. Idea płyty była taka, że będzie to rzecz, która jest wzięciem się za bary z jakąś problematyką i to nie będzie rzecz wesołkowata i głupkowata. To nie ma tak, że kiedy jest jakiś problem, to od razu go rozwiązujemy i dostajemy odpowiedź. Nikt ci nic nie podpowie. Niestety nikt ci ściągi nie podrzuci, więc musisz sam poszukiwać i starać się sam w tym wszystkim połapać. To nie jest łatwe. To dzieje się falami, przynajmniej w moim przypadku. Trochę przysypiam, gdzieś funkcjonuję, żyję sobie, a potem łapią mnie rozterki, a ponieważ jestem niecierpliwy i brak jest odpowiedzi, to mnie to frustruje i ciągnie w dół.

Masz prawie czterdziestkę. Jakieś odpowiedzi się pojawiły?

Na parę rzeczy tak. Ale jest gros, na które odpowiedzi nie znam i nie wiem, czy poznam. To są subiektywne sprawy.

Dla ciebie najważniejsze w życiu jest...

Miłość. Pomyślałem ad hoc. Ale to chyba w przypadku każdego. Dzisiaj są Walentynki, więc na pewno miłość.

Lao Che jest w Polsce dość popularnym zespołem. Myślice o karierze za granicą?

Nie jesteśmy z tego pokolenia. Być może są następne pokolenia zespołów, które czują się dobrze z językiem. Jestem rocznik 1974. Kiedy zacząłem muzykować, to to była końcówka komuny. Kotwicą tkwię tutaj, w odizolowanym systemie. Tak się czuję sam ze sobą. Nie mam potrzeby, żeby gimnastykować się z językiem, żeby próbować wyrazić coś komuś tam gdzieś uniwersalnie. Wystarcza mi, żeby wyrażać się dla sporej populacji tutaj, bo tu jest niemały naród, więc jest do kogo mówić, jest do kogo śpiewać i to mi wystarcza. Chyba nie chodzi o to, żeby zawojować świat.

Twoja działalność to nie tylko Lao Che. Często jesteś w trasie i coś robisz. Jak to godzisz bądź jak to godzicie z życiem prywatnym?

To szumnie powiedziane. Grając w zespole dużo się wyjeżdża i dużo jest się poza domem. To nie jest łatwe, jeśli ma się małe dzieci, a my mamy małe dzieci. Dużo energii wpompowuje się w to, żeby wystawić fajny koncert, a potem wraca się do domu i trzeba dobrze wystawić koncert w domu, żeby żona była zadowolona, żeby dzieci były zadowolone, żeby wszystko było dopieszczone, żeby człowiek był zaangażowany. Ciągle jest pompowanie energii i to nie jest łatwe, ale na emeryturę mamy jeszcze czas i nie narzekamy, że nie wiadomo, jak mamy trudno. Z drugiej strony bycie na scenie nie jest łatwe – ma blaski i cienie. Jest fajnie, jak jest fajnie, a jak jest słabo, to jest bardzo słabo – w sensie, że jeździsz na koncerty i każdy koncert chciałbyś wystawić wyjątkowo. Ludzie tego oczekują i to się uda 3-4 razy na 10. Nie wiem, jak długo będzie udawało się tak funkcjonować.

Udają się 3 koncerty na 10?

Nie, tak strzeliłem. Może nie tak. Więcej jest koncertów udanych, nawet subiektywnie z mojej strony patrząc i opiniując. Liczby nie są ważne. Cholernie nie lubię matematyki. Chociaż statystyki są istotne. Nie wiem. Jestem po prostu tu i teraz. Albo się coś uda, albo nie. Czasem wyjdę na koncert i się morduję. Wczoraj graliśmy w Zakopanym. Część załogi mówiła, że świetny koncert, a ja się mordowałem strasznie. Nie miałem siły. Byłem zbitym psem, a dzisiaj bardzo mi się podobało. Miałem luzik. Czasami tak to się pojawia, na zasadzie łaski, a czasami tego nie ma i się człowiek morduje. Jest różnie.

BK

1 komentarz:

  1. "Soundtrack" Lao Che to wyjątkowo dobra płyta. Całkowicie inne brzmienie względem wcześniejszych dokonań zespołu. No i ciekawy wywiad. Będę odwiedzać Twój blog, bo jak widzę, sporo ciekawych tematow poruszasz. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń