www.suplement.us.edu.pl, luty 2013
Mówi, że do życia nikt ci ściągi
nie podrzuci, że najważniejsza jest miłość, że kotwicą tkwi w
odizolowanym systemie, że jest tu i teraz, że czasem wyjdzie na
koncert i się morduje. O nowej płycie płockiej grupy Lao Che i
innych rzeczach, po koncercie w zabrzańskim CK Wiatrak, opowiada
Hubert „Spięty” Dobaczewski, wokalista zespołu.
Lao Che w CK Wiatrak
fot. KM
Jesteście w
trakcie trasy koncertowej, która promuje album „Soundtrack”.
Płyta zbiera dobre recenzje. Singiel „Zombi!” ma wysokie miejsce
na liście przebojów Trójki. Jak oceniacie odbiór płyty?
Na liście przebojów jest
jedna piosenka, która nie do końca pasuje do całego albumu,
wyłamuje się. Z drugiej strony jest nośnym singlem. Reprezentuje
nasze podejście do muzykowania. Jest agresywna, a tekstowo
abstrakcyjna. Lubię takie rzeczy pisząc teksty.
Płyta nie jest przebojowa. Jest
trudna. Jak ktoś śledzi to, co robi Lao Che i chce się z płytą
zapoznać i w nią wniknąć, to ma materiał, który jest bogaty.
Jest na niej sporo pomysłów i muzykowania, ale czy to komuś pasuje
czy nie, to jest już indywidualna sprawa. Płyta nie jest nośna,
nie wchodzi od pierwszego razu, nie jest oczywista.
Z płytą wiązał się projekt
filmowy. Dlaczego nie został zrealizowany?
To obszerna opowieść. Zawsze
robiliśmy muzykę obrazową – od pierwszej płyty „Gusła”, na
zasadzie słuchowiska. Wyobrażasz sobie jakieś sytuacje i je
opisujesz dźwiękiem i słowem. Przed tym, kiedy zaczęliśmy
komponować piosenki do piątej płyty, pojawił się team filmowy,
który powiedział, że mamy podejście filmowe, więc razem możemy
stworzyć coś obrazowego. Potem się to rozpadło, a my wtedy
pomyśleliśmy, żeby zrobić soundtrack do obrazu, którego nie będzie.
Czyli pomysł filmowy był pierwszy.
Nie pamiętam. To był poważny filmowy
team, ale to się rozsypało. Potem pojawił się drugi team, który
uznał, że te piosenki – skomponowane, z tekstami, nagrane w
formie demo – to fajny materiał, żeby zrobić film i próbował
to zrobić. Też się nie udało, więc to rzecz niedokończona. Ale
z naszej strony udało się nagrać płytę.
Jest szansa, że film powstanie?
Nie wiem. Nie zajmuję się filmem.
Pojawili się ludzie, którzy parają się inną formą sztuki, ja
się na tym nie znam. Jeśli uznali, że to fajny pomysł, żeby na
bazie piosenek zrobić film, to fajnie. Nie udało się. Jakby miało
się to udać, to czemu nie.
Pojawiają się głosy, że to
najspokojniejsza płyta w waszej karierze.
Najmniej rockowa, bo to chyba o to
chodzi, że jest najmniej jazgotliwa. Nie ma przesterowanych gitar,
które definiują zespół jako rockowy.
Na „Soundtracku” momentami
brzmisz jak w Koli.
To proste nawiązanie. Ktoś patrzy na
piosenkę „Jestem psem” przez pryzmat dokonań tego zespołu. W
ramach tria Dimon, Denat i ja fascynowaliśmy się hip hopem, jako
nowym środkiem wyrazu. Jako zgnuśniali metalowcy stwierdziliśmy,
że to coś nowego. Wbiliśmy się w to i w 1999 r. wydaliśmy płytę,
a potem założyliśmy Lao Che. Teraz analogia jest taka, że
czegokolwiek bym nie zrobił, co oparte jest na bicie i na rymowaniu,
to to budzi skojarzenia.
Jesteś autorem tekstów. Poruszasz
różne tematy. Mówisz, że „Soundtrack” jest płytą smutną i
osobistą, że teksty wiążą się twoimi problemami. Co chciałeś
w nich powiedzieć?
Nie wiem. Wyraziłem się w pewnym
momencie mojego życia. Padło na moment, w którym nie do końca
było mi wesoło i nie chodzi o coś konkretnego. Taka jest natura
człowieka, jest sinusoidą. Przynajmniej u mnie. Nie wiem, jak u
innych. Pisanie tekstów wpasowało się w dołek. Idea płyty była
taka, że będzie to rzecz, która jest wzięciem się za bary z
jakąś problematyką i to nie będzie rzecz wesołkowata i
głupkowata. To nie ma tak, że kiedy jest jakiś problem, to od razu
go rozwiązujemy i dostajemy odpowiedź. Nikt ci nic nie podpowie.
Niestety nikt ci ściągi nie podrzuci, więc musisz sam poszukiwać
i starać się sam w tym wszystkim połapać. To nie jest łatwe. To
dzieje się falami, przynajmniej w moim przypadku. Trochę
przysypiam, gdzieś funkcjonuję, żyję sobie, a potem łapią mnie
rozterki, a ponieważ jestem niecierpliwy i brak jest odpowiedzi, to
mnie to frustruje i ciągnie w dół.
Masz prawie czterdziestkę. Jakieś
odpowiedzi się pojawiły?
Na parę rzeczy tak. Ale jest gros, na
które odpowiedzi nie znam i nie wiem, czy poznam. To są subiektywne
sprawy.
Dla ciebie najważniejsze w życiu
jest...
Miłość. Pomyślałem ad hoc. Ale to
chyba w przypadku każdego. Dzisiaj są Walentynki, więc na pewno
miłość.
Lao Che jest w Polsce dość
popularnym zespołem. Myślice o karierze za granicą?
Nie jesteśmy z tego pokolenia. Być
może są następne pokolenia zespołów, które czują się dobrze z
językiem. Jestem rocznik 1974. Kiedy zacząłem muzykować, to to
była końcówka komuny. Kotwicą tkwię tutaj, w odizolowanym
systemie. Tak się czuję sam ze sobą. Nie mam potrzeby, żeby
gimnastykować się z językiem, żeby próbować wyrazić coś komuś
tam gdzieś uniwersalnie. Wystarcza mi, żeby wyrażać się dla
sporej populacji tutaj, bo tu jest niemały naród, więc jest do
kogo mówić, jest do kogo śpiewać i to mi wystarcza. Chyba nie
chodzi o to, żeby zawojować świat.
Twoja działalność to nie tylko
Lao Che. Często jesteś w trasie i coś robisz. Jak to godzisz bądź
jak to godzicie z życiem prywatnym?
To szumnie powiedziane. Grając w
zespole dużo się wyjeżdża i dużo jest się poza domem. To nie
jest łatwe, jeśli ma się małe dzieci, a my mamy małe dzieci.
Dużo energii wpompowuje się w to, żeby wystawić fajny koncert, a
potem wraca się do domu i trzeba dobrze wystawić koncert w domu,
żeby żona była zadowolona, żeby dzieci były zadowolone, żeby
wszystko było dopieszczone, żeby człowiek był zaangażowany.
Ciągle jest pompowanie energii i to nie jest łatwe, ale na
emeryturę mamy jeszcze czas i nie narzekamy, że nie wiadomo, jak
mamy trudno. Z drugiej strony bycie na scenie nie jest łatwe – ma
blaski i cienie. Jest fajnie, jak jest fajnie, a jak jest słabo, to
jest bardzo słabo – w sensie, że jeździsz na koncerty i każdy
koncert chciałbyś wystawić wyjątkowo. Ludzie tego oczekują i to
się uda 3-4 razy na 10. Nie wiem, jak długo będzie udawało się
tak funkcjonować.
Udają się 3 koncerty na 10?
Nie, tak strzeliłem. Może nie tak.
Więcej jest koncertów udanych, nawet subiektywnie z mojej strony
patrząc i opiniując. Liczby nie są ważne. Cholernie nie lubię
matematyki. Chociaż statystyki są istotne. Nie wiem. Jestem po
prostu tu i teraz. Albo się coś uda, albo nie. Czasem wyjdę na
koncert i się morduję. Wczoraj graliśmy w Zakopanym. Część
załogi mówiła, że świetny koncert, a ja się mordowałem
strasznie. Nie miałem siły. Byłem zbitym psem, a dzisiaj bardzo mi
się podobało. Miałem luzik. Czasami tak to się pojawia, na
zasadzie łaski, a czasami tego nie ma i się człowiek morduje. Jest
różnie.
BK